W latach 1953-1967 pracowałem w szpitalu stanowym w Dannemorze w Stanie Nowy Jork. Szpital ten był przeznaczony dla więźniów, którzy odsiadując karę więzienia zachorowali na chorobę umysłową. Trafiali się tam także symulanci, którzy udawali taką chorobę, aby udowodnić sądowi, że psychiatrzy, którzy badali ich przed rozprawą sądową pomylili się, popełnili błąd, nie uznając ich za umysłowo chorych i nie odpowiadających za popełnione przestępstwa. Robert M. od najmłodszych lat był w kontakcie z sądami, początkowo dla nieletnich, potem dla dorosłych i ogromną większość swojego życia spędził w instytucjach karnych. Jego specjalnością było okradanie kiosków i małych sklepików, co nie było ani zbyt dochodowe, ani pozbawione ryzyka i zbyt często był na tym przyłapywany. Dopiero w wieku 36 lat, gdy po wyjściu z więzienia zamieszkał ze starszą od siebie o siedem lat Liz K., zmienił zawód na bardziej intratny i właściwie bezpieczny, gdyż ani razu nie wpadł. Liz, która była sprzedawczynią w sklepie Gimbelsa, miała znajomą sprzątaczkę, sprzątającą mieszkania paru starszych zamożnych małżeństw. Za pewną opłatą dostarczała ona Liz rozkłady sprzątanych mieszkań i odciski kluczy zarówno od drzwi wejściowych, jak i od niektórych skrytek. Poinformowała ją także o zwyczajach niektórych mieszkańców. Robert zaopatrzony w walizeczkę, łom i klucze wchodził do mieszkań podczas nieobecności gospodarzy. Zabierał pieniądze i kosztowności uważając, by nie pozostawić po sobie żadnych śladów. Wychodził nie zamykając za sobą drzwi wejściowych, aby właściciel przypuszczał, iż wychodząc zapomniał je zamknąć.
Po paru miesiącach Robert i Liz byli już na tyle bogaci, że uważali, iż mogą nie pracując prowadzić dostatni tryb życia. Żeby jednak nie zwracać na siebie uwagi policji, która ze względu na przeszłość Roberta mogła ich obserwować, żyli po dawnemu – skromnie. Ona po staremu pracowała w sklepie, on przy uprzątaniu śmieci. Jedynym luksusem, na który sobie pozwolili było kupno starego samochodu. Po kilku miesiącach Liz wymówiła pracę podając jako powód wyjazd do Miami, gdzie jej się trafiła bardziej korzystna praca. Gdy Liz przestała pracować, pozostali w Chicago jeszcze kilka dni, w czasie których odwiedzali swoich znajomych i zawiadamiali ich o swym wyjeździe do Miami. Potem spakowali swój skromny dobytek i wyjechali. Na pojechali jednak do Miami, tylko do Nowego Jorku. Tutaj zabawili jakiś czas, sprawili sobie nowy samochód i żyli jak ludzie zamożni. Praktyczna Liz szybko się zorientowała, że przy takim trybie życia tych pieniędzy jakie mają, na długo im nie starczy. Wobec tego wyjechali do Poughkeepsie. Tam było taniej niż w Nowym Jorku, lecz nie tak tanio, jak przedtem obliczali. Liz doszła do wniosku, że skoro mają pieniądze, to powinni założyć jakiś interes, który dawałby im dochody, a nie pochłaniał dużo pracy. Wydawało się jej, że urządzenie motelu gdzieś w górach, w lesie, nad czystą wodą, na pewno byłoby bardzo opłacalne. Praca byłaby tylko latem, zimą mogliby wyjeżdżać na Florydę i nikt nie miałby powodów do pytania, skąd mają na to pieniądze. Po niedługich poszukiwaniach znaleźli działkę leśną nad jeziorem. U przedsiębiorcy budowlanego zamówili budowę motelu i dojazdu do niego. Robert od czasu do czasu dojeżdżał tam zobaczyć, jak postępują prace. W czasie tych podróży, w przydrożnej restauracji poznał młodą i przystojną kelnerkę Wirginię N. i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Przemysłowiec, za jakiego się przedstawił, dość przystojny, w sile wieku i prawdopodobnie bogaty – nie był Wirginii obojętny. A że ostatnio czuł się osamotniony, gdyż jak jej się zwierzył, przyjaciółka uciekła od niego z jakimś milionerem, więc ona czuła się w obowiązku zabawienia go, żeby zapomniał o swojej samotności.
Wszystko na pewno ułożyłoby się dobrze, gdyby nie Liz. Zastanawiając się nad sposobami rozejścia się z nią doszedł do wniosku, że jedyne wyjście to likwidacja kochanki. Po przyjeździe znad jeziora powiedział jej, że na budowie był jakiś jegomość, prawdopodobnie detektyw i wypytywał o niego. Obawia się, że policja go śledzi, więc muszą natychmiast uciekać. Poradził Liz, żeby napisała do swojej przyjaciółki w Chicago, że bardzo jej się podoba obecny tryb życia, bo dużo podróżuje i w najbliższym czasie czeka ją podróż do Afryki. W rzeczywistości pojadą do Ameryki Południowej i zmylą w ten sposób ślady. Ponieważ wiedział, że w niektórych rejonach Ameryki Południowej klimat jest gorący i wilgotny, więc by ich bagaże nie wilgotniały kupił dwie wodoszczelne walizy aluminiowe i kilka dużych arkuszy plastiku do zawinięcia tego, co nie zmieści się do waliz. Po wysłaniu listu uważał, że ma idealne warunki do dokonania zbrodni doskonałej, zabił więc Liz uderzeniem w głowę, przygotowanym w tym celu młotkiem. Potem położył ją na arkuszu plastiku, pociął na kawałki, każdy kawałek zawinął w plastik, wszystko ułożył w walizach, następnie usunął wszystkie ślady krwi. Uważał, że najtrudniejszą część ma już za sobą. Wieczorem zabrał walizy i pojechał do Wirginii. Przejeżdżając obok Hudsonu wrzucił walizy do wody i spokojnie pojechał dalej. Z Wirginią spędził noc w przydrożnym motelu, dopiero nazajutrz przywiózł ją do Pughkeepsie. Następne trzy noce spędzili w nocnych lokalach Nowego Jorku, a czwartą noc spędził w areszcie. Okazało się, że walizy wrzucone do wody na razie zatonęły, lecz później wypłynęły na powierzchnię i pomału popłynęły w stronę Nowego Jorku. Po drodze ktoś je wyłowił i po przekonaniu się co zawierają, zawiadomił policję. Robert nie przypuszczał, że walizy ktoś będzie oglądał, więc nie dbał o to, aby nie zostawić na plastiku swoich odcisków palców i zostawił ich więcej niż potrzeba. Ponieważ miał już z policją do czynienia – więc odciski jego palców były już w kartotece. Policja wiedząc kogo szukać, odnalazła go bardzo szybko. Robert odesłany został do szpitala psychiatrycznego na zbadanie poczytalności i uznany został za odpowiedzialnego za swoje postępowanie, a sąd mając dostateczną ilość dowodów jego winy, skazał go jako mordercę na śmierć.
Robert czekając na wykonanie wyroku zaczął udawać chorobę umysłową i musiał robić to dość dobrze, skoro przysłano go na obserwację do naszego szpitala. Tutaj początkowo nie zwracał najmniejszej uwagi na swoje otoczenie. Jadł bardzo mało, większość pożywienia oddając wyimaginowanemu pieskowi, którego wyprowadzał na spacer, pieścił, wieczorem kładł do łóżka i sam kładł się na podłodze. Trzeba go było niemal siłą kłaść do łóżka. Po paru dniach przestał zajmować się pieskiem, jadł normalnie i zaczął nawiązywać kontakt rozmowny z innymi pacjentami. Po niecałych trzech tygodniach pobytu w szpitalu prosił o odesłanie go do więzienia. Na komisji lekarskiej mającej określić czy można już to zrobić powiedział, że udawał chorobę umysłową mając nadzieję, że w czasie przejazdu do szpitala uda mu się uciec. Przekonał się jednak, że szanse ucieczki są żadne. Bal się krzesła elektrycznego, lecz od pacjentów, którzy byli leczeni szokami elektrycznymi dowiedział się, że to nie będzie straszne. Niektórzy brali ich po kilka lub kilkanaście, więc i on może wziąć jeden, wprawdzie trochę silniejszy, lecz on już tej różnicy nie odczuje. Uważał, że z dwojga złego – mniejszym złem jest krzesło elektryczne, niż udawanie wariata i czekanie na śmierć. Dodał też filozoficznie, że w życiu nie zawsze się wygrywa, a za błędy trzeba płacić. Zapytany, jaki popełnił błąd powiedział, że zgubił go pośpiech. Miał dużo czasu, nikt by mu w tym nie przeszkodził, więc mógł po prostu odłączyć ciało Liz od kości, przepuścić przez maszynkę do mielenia mięsa i spłukać w toalecie, a kości związać sznurkiem i wrzucić do wody. Wtedy nikt nie mógłby mu niczego udowodnić. „Uczymy się na swoich błędach” – powiedział jeden z lekarzy. „Tak, to prawda – przyznał Robert – szkoda tylko, że ja z tej nauki nie będę mógł już skorzystać”.