W styczniu 1946 roku jechałem na m/s Batory jako pasażer z Glasgow do Bombaju, skąd miałem udać się do Kalkuty, aby objąć stanowisko lekarza okrętowego na s/s Pułaski. Statek był przepełniony, gdyż obok pełnego kompletu załogi i pasażerów wiózł jeszcze 800 lotników angielskich, którzy jechali do Indii, by pełnić tam służbę. Pogoda przez cały czas była piękna. W dzień wszędzie było gwarno, wieczorem lotnicy zbierali się na pokładzie i śpiewali wojskowe piosenki. W nocy salony i pokłady zapełnione były śpiącymi lotnikami.
W jadalni przy stoliku oprócz mnie siedziała młoda i przystojna Egipcjanka, żona jakiegoś dygnitarza z otoczenia króla Faruka, Egipcjanin – lekarz z Kairu i starszy oficer Siekierzyński, który także jechał na Pułaskiego. Egipcjanka często wyrażała podziw nad mądrością Faruka. Mówiła, że jego miał głowę do interesów i w czasie swojego panowania dorobił się dużego majątku. Majątek ten przekazała Farukowi, a ten, chociaż młody i krótko jest królem, to jednak już zdążył zebrać majątek trzykrotnie większy, niż zebrał jego ojciec. Faruk miał dużo pomysłów na robienie majątku i każdy z tych pomysłów był niezawodny. Gdy dowiedział się na przykład, że jakiś Fenicjanin ma coś kosztownego, to wzywał go do siebie i mówił, że słyszał o jego pięknych klejnotach, obrazach, czy innej kolekcji i że chciałby ją zobaczyć. Wezwany nie miał innego wyjścia, tylko wyrażenie zgody na pokazanie. Gdy Faruk zobaczył cenny obiekt, wyrażał swój zachwyt, a wtedy chcąc nie chcąc, właściciel musiał prosić władcę o przyjęcie podarunku w postaci przedmiotu jego zachwytu. No i Faruk oczywiście łaskawie przyjmował.
Do portu Port-Said przypłynęliśmy przed wieczorem. Mieliśmy tutaj postój do następnego ranka, więc niektórzy członkowie załogi pojechali do El Kantary, by odwiedzić tam znajomych, członków jakiejś jednostki wojskowej, która tam stacjonowała. Rankiem opuściliśmy Port-Said. Batory płynął pierwszy, a za nim długi rząd statków. Niedaleko Ismaiły, tuż przy kanale, po pierwszej stronie widziałem dużą tarczęułożoną z czerwonego kamienia z białym orłem pośrodku. Daleko w pustyni widać było namioty, między którymi kręcili się żołnierze. Na wysokim maszcie powiewała flaga, lecz nie mogłem jej rozpoznać. W pobliżu Jezioru Gorzkiego zatrzymaliśmy się, aby przepuścić długi rząd statków płynący w przeciwnym niż my kierunku. Na jeziorze znajdowały się zgromadzone włoskie okręty wojenne, które oczekiwały na podział między zwycięskie państwa.
Do Suczu przypłynęliśmy wieczorem i po krótkim postoju popłynęliśmy dalej. Na Morzu Czerwonym było gorąco i duszno. Taka pogoda utrzymywała się aż do Bombaju. Na kilkanaście godzin przed Bombajem, Batory zatrzymał się, gdyż w mieście zbuntowały się przeciwko Anglikom wojska indyjskie. Walk żadnych zdaje się nie było, lecz sytuacja była napięta. Lepiej było poczekać, aż się sprawa wyjaśni. W dalszą drogę wyruszyliśmy dopiero po kilkunasty godzinach.
Po przyjeździe do Bombaju lotnicy zaraz opuścili statek. Część pasażerów także opuściła statek, lecz część została, gdyż czuła się na statku pewniejsza. Ja także pozostałem. Z lądu przyniesiono gazety, z których dowiedzieliśmy się, że wprawdzie armia i marynarka wojenna wypowiedziały posłuszeństwo Anglikom, jednak toczą się rokowania, aby sprawę zlikwidować pokojowo i że w kraju panuje spokój. Następnego dnia radio podało, że ciężkie jednostki marynarki wojennej brytyjskiej znajdują się w pobliżu Bombaju i że Anglicy wystosowali ultimatum do zbuntowanych oddziałów hinduskich, aby poddały się do godziny piątej po południu. Jeżeli się nie poddadzą, to o godzinie piątej przystąpią do zlikwidowania indyjskiej marynarki wojennej, która tak pięknie zapisała się na kartach drugiej wojny światowej i z której byli tak dumni. Ultimatum przewidywało rozprawienie się z armią następnego dnia. Indyjska marynarka wojenna, składająca się z kilkunastu lekkich okrętów, stała tuż obok Batorego. Gdyby doszło do wymiany ognia, to i Batory mógłby ucierpieć. Zbliżała się godzina piąta. Na Batorym większość pasażerów była podniecona i coraz to spoglądała na statki indyjskie, żeby zobaczyć, co się na nich dzieje, gdyż nie było wiadomości o kapitulacji. Na dwie minuty przed piątą flagi Kongresu Indii zjechały w dół, a na ich miejsce wjechały flagi czarne. Flota poddała się, armia – nie. Około godziny osiemnastej obok Batorego zatrzymał się transportowiec wojskowy wypełniony kolorowym wojskiem, które zeszło na ląd. Następnego dnia wczesnym rankiem wojsko wyszło na ulice. Było trochę strzelaniny, lecz niewiele i około godziny dziesiątej przed południem w mieście zapanował spokój. Reszta pasażerów zeszła na ląd, ja w dalszym ciągu pozostałem na statku. Prasa podawała, że w całym kraju panuje spokój, natomiast poczta pantoflowa donosiła, że we wszystkich miastach są rozruchy, że Hindusi wysadzają mosty, zatrzymują pociągi, mordują Europejczyków itp. Ponieważ obaj z Siekierzyńskim mieliśmy jechać do Kalkuty, nie wiedzieliśmy komu wierzyć i dopóki Batory stał w porcie, mieszkaliśmy na statku. Po paru jednak dniach Batory ruszył w drogę powrotną, a my wsiedliśmy do pociągu składającego się z ośmiu wagonów, z których dwa były wypełnione wojskiem. Czy wojsko to wyznaczone było do eskortowania pociągu, czy też po prostu zmieniało miejsce pobytu – tego nie wiem.
Podróż mieliśmy bardzo wygodną. Dostaliśmy połowę wagonu, w którym był stolik, trzy fotele i trzy kanapy, dające się łatwo zamienić w łóżka. Mieliśmy także łazienkę. Klimatyzacji wprawdzie nie było, lecz na każdym postoju przynoszono nam sporą porcję lodu i układano w specjalnym pojemniku, gdzie topniał powoli, co w pewnym stopniu chłodziło wagon. Początkowo mieliśmy za towarzysza podróży jakiegoś majora angielskiego, który opuścił nas po paru godzinach tak, że dalszą drogę odbywaliśmy we dwóch. Dużo obiecywałem sobie po tej podróży, lecz spotkał mnie zawód. Krajobraz w większej części raczej pustynny, kamienisty. Coraz to ukazywały się zarysy, jak gdyby ruin potężnych zamków. Gdy się przyjechało bliżej, okazywało się, że były to zwietrzałe skały. W paru miejscach widziałem orkę, o ile można było nazwać to orką. Pług składał się z dwóch drągów: jednego poziomego i drugiego prawie prostopadłego, tylko trochę odchylonego ku tyłowi. Do pługa zaprzężone były dwa woły, a obsługa składała się z trzech mężczyzn. Jeden siedział w kucki na drągu poziomym, drugi prowadził woły, a trzeci trzymał drąg pionowy. Za pługiem szedł czwarty mężczyzna, który pałką rozbijał grudy ziemi rozrzucone na obie strony przez pionowy drąg. Od czasu do czasu spotykało się nędzne lepianki, udekorowane okrągłymi plastrami, na których widniał odcisk dłoni. W Bombaju widziałem amulety w postaci ręki, więc myślałem, że to też są amulety. Dowiedziałem się jednak, że jest to po prostu krowi nawóz. Nawóz ten zbiera się, kiedy jest jeszcze świeży, formuje się z niego kulę i uderza taką kulą o ścianę. Kula przykleja się i trzyma i trzyma ściany, dopóki nawóz jest wilgotny. Gdy uschnie – odpada od ściany i wówczas nadaje się na opał. Minęliśmy kilka miasteczek, szarych, spalonych słońcem, nieciekawych i wreszcie trzeciego dnia przyjechaliśmy do Kalkuty. Ponieważ s/s Pułaski był wtedy na morzu zatrzymaliśmy się na razie w Klubie Marynarza na przedmieściu Kalkuty, Alipore. Mając wolny czas graliśmy w golfa na pięknym terenie golfowym, na którym wielkie drzewa pokryte były kwiatami. Na niektórych rosły storczyki o kwiatach różnego koloru, różnej wielkości i kształtu. Dookoła pełno było bujnej zieleni i kwiatów. Jednym bokiem teren golfowy przylegał do kanału wypełnionego brudną wodą, w której pływała mocno nadjedzona przez ptaki martwa koza.
Po paru dniach powrócił z Kalkuty s/s Pułaski, więc zaraz przenieśliśmy się na niego. Po dwóch następnych dniach wyruszyliśmy w podróż do Rangunu. Ile razy na obrazku widziałem pagodę w Rangunie, zawsze odnosiłem wrażenie, że jest to szczyt jakiejś świątyni. Byłem więc ciekawy, jak z bliska wygląda taka świątynia, która na pewno jest bardzo niska, a ma taki wysoki dach. Gdy znalazłem się w Rangunie, to pierwszym obiektem, który chciałem zobaczyć – była pagoda. W czasie wojny miasto było zbombardowane. Ruin dookoła było dużo, ludzi na ulicach mało, taksówki nie widać było żadnej. Zdecydowałem się więc na korzystanie z rikszy, chociaż ten rodzaj lokomocji nigdy mi nie odpowiadał. Rikszarz, jaki mi się trafił, był już niemłody i bardzo chudy. Początkowo ruszył truchcikiem, lecz wkrótce pokrył się potem i zaczął głośno oddychać. Nie mogąc tego słuchać, zapłaciłem za kurs i dalszą drogę odbyłem pieszo. Dzień był gorący i duszny, nigdzie ani cienia, ani miejsca, gdzie można by napić się czegoś orzeźwiającego. W dodatku do pagody było znacznie dalej, niż mi się to początkowo wydawało. Przy schodkach prowadzących na wzgórze, na którym stoi pagoda, jest budka, w której starsza niewiasta przyjmowała na przechowanie buty. Zdjęcie obuwia obowiązywało każdego, kto wchodził do terenu świątyni. Zdjąłem je i ja i ruszyłem w kierunku pagody. Byłem już blisko, gdy trafiłem na barierkę zamykającej dalszą drogę. W pobliżu nie było ani wykopów, ani rusztowań wskazujących na jakieś roboty. Po prostu dostęp do pagody był zamknięty. Obok pagody, pod gołym niebem widać było wiele ołtarzy i kapliczek z posągami Buddy w najrozmaitszych pozach: Budda śpiący, tańczący, rozmyślający itp. W jednej z kapliczek było dużo kryształów. Wydawało mi się, że wszystko, co jest związane z pagodą ma już swoją historię iluś tam stuleci, tymczasem kryształy wydawały mi się dość nowoczesne. Wziąłem jeden do ręki, aby przyjrzeć mu się z bliska i zobaczyłem na dole napis: „Made in Czechoslovakia”. Pomiędzy ołtarzami kręciła się mizerna psina. Myślałem, że przyszła w czyimś towarzystwie. Rozglądałem się na wszystkie strony, lecz nikogo nie zauważyłem. Ta psina i niewiasta opiekująca się butami były jedynymi żywymi istotami, jakie spotkałem w pobliżu pagody i w dużym od niej promieniu. Nastrój, w jakim byłem, nie usposabiał mnie do zachwytów i możliwe, że dlatego wszystkie obiekty spotkane w pobliżu pagody, wydały mi się jednakowo nieciekawe. Zmęczony i zawiedziony zszedłem na dół, zmieniłem skarpetki, włożyłem buty i na półżywy powróciłem na statek. Następnego dnia, rozmawiając z miejscowym inżynierem, wyraziłem żal, że nie mogłem zobaczyć wnętrza świątyni. Inżynier wyjaśnił mi, że pagoda wcale nie jest świątynią, tylko czymś w rodzaju przydrożnej kapliczki, w której są dwa korytarze: jeden prowadzący z północy na południe, drugi – z zachodu na wschód. Na przecięciu korytarzy stoi złoty posąg Buddy. Jest taki zwyczaj, że jeżeli ktoś doświadczony specjalnymi łaskami Buddy przyniesie mu dar, to jeśli tym darem jest złoto lub szlachetny kamień, to kapłani zamurują ten dar w niszy na wieczną własność Buddy. W czasie stuleci, jakie ma za sobą pagoda, nazbierało się tyle darów, że nisze są już prawie całkowicie zamurowane. Czy tak jest istotnie nie mogłem sprawdzić, a przekonałem się wielokrotnie, że informacjom otrzymywanym na miejscu nie można wierzyć. Nigdy przecież nie wiadomo, jakie jest poczucie humoru osoby, która ich udziela.
W Nowym Jorku jeden z profesorów Uniwersytetu Columbia napisał rozprawę o zwyczajach rosyjskich. Niektóre z podanych przez niego zwyczajów były tak niezwykłe, że inni znawcy życia rosyjskiego zaczęli poddawać je w wątpliwość. Profesor twierdził, że wiadomości o tych zwyczajach ma ze źródła jak najbardziej miarodajnego, mianowicie od emigranta rosyjskiego, byłego pułkownika Armii Carskiej. Zainterpelowany w tej sprawie pułkownik przyznał, że rzeczywiście to wszystko powiedział. Traktował to jednak jako żart i był pewien, że profesor tak to właśnie przyjął. Ani mu na myśl nie przyszło, by ktoś mógł takie głupstwa uwierzyć. Możliwe więc, że i ten inżynier ranguński żartował sobie będąc pewnym, że nikt mu nie uwierzy. Było wszak nieprawdopodobnym by tak wielka liczba skarbów leżała przez stulecia nieomal w odkrytym polu i nie była zrabowana podczas wojny i okupacji.
Z Kalkuty przywieźliśmy do Rangunu kolorowych żołnierzy i z powrotem również zabraliśmy kolorowych. Zdarzyło się kilka razy, że w Kalkucie byliśmy w sobotę, kiedy odbywają się tam wyścigi konne. Starszy mechanik i jeszcze czterech czy pięciu członków załogi, mimo ciągłych niepowodzeń, wytrwale łudzili się, że kiedyś los się do nich uśmiechnie i pozwoli im wygrać fortunę. W sobotę już od rana zbierali się w kabinie starszego mechanika, studiowali listę koni biorących udział w wyścigach i naradzali się, na którego i ile postawić. Po paru godzinach plan był już gotowy i kiedy ruszali na wyścigi, byli pewni, że nie wrócą na kolację, tylko pozostaną w mieście, aby „oblać” wygraną. Nigdy jednak do tego nie doszło. Zawsze, gdy kończyliśmy kolację z daleka już słychać było jakieś kasłanie i charczenie. To starszy mechanik, który chorował na astmę spieszył, żeby jeszcze zdążyć na kolację. Okazywało się, że oni wszystko dobrze przemyśleli i powinni wygrać, tylko zdarzało się coś nieprzewidzianego. Raz na przykład w gonitwie wziął udział maharadża, więc on musiał wygrać. Innym razem trzeba było dać szansę fuksowi, a tego nikt nie mógł przewidzieć. Jeszcze innym razem znów była jakaś nieprzewidziana przyczyna, ale pech nie może trwać w nieskończoność i następnym razem muszą się „odkuć”.
W Indiach nie można było przeprowadzać na statkach odszczurzania, skutkiem czego tych gryzoni była nieprawdopodobna ilość. Okazuje się, że szczur, jeśli jest zapędzony w zaułek, rzuca się na człowieka. Miałem kilka przypadków pokąsania przez szczury tych członków załogi, którzy polowali na nie z kijami. Oprócz szczurów na statku były gołębie, koguty wyspecjalizowane w walkach, papugi – specjalistki we wspinaniu się po lince, kameleony i małpy.
S/s Pułaski zmieniał kilkakrotnie i nazwę i właściciela. Wybudowany w 1912 roku dla rosyjsko-duńskiego towarzystwa okrętowego, otrzymał nazwę „Car”. Po rewolucji październikowej przez jakiś czas pływał pod banderą angielską. Potem przeszedł pod banderę duńską i otrzymał nazwę „Estonia”. Z kolei w roku 1930 jako statek Polsko-Duńskiego Towarzystwa Okrętowego Linia Gdynia-Ameryka, zmienił nazwę na „Pułaski”. W roku 1946 znalazł się znów pod banderą angielską i otrzymał, chyba już ostatnią nazwę „Empire Pernhyn”. Przez jakiś czas podczas wojny dowódcą s/s Pułaski był kapitan Pacewicz, urodzony i wychowany w Rosji, po polsku mówił dobrze, ale jednak miał trochę rosyjski akcent. Nie zawsze też w sposób właściwy budował zdania, co dawało okazję przypisywania mu wielu wesołych powiedzonek. Mówiono o nim, że miał szczęście, gdyż przez cały czas swojego kapitaństwa nie miał ani jednej awarii. Z wojennych opresji i z każdej trudnej sytuacji wychodził zawsze bez szkody. Możliwe, że istotnie miał szczęście. Ja jednak myślę, że szczęście towarzyszy zwykle tym, którzy mają dar szybkiej oceny sytuacji i powzięcia właściwej decyzji.
W czasie wojny „Pułaski” został wynajęty Anglikom, którzy przerobili go na transportowiec wojskowy. Zgodnie z umową, po wygaśnięciu najmu, statek powinien być oddany w takim stanie, w jakim był wynajęty. Znaczyło to, że powinien być przerobiony ponownie na statek pasażerski. „Pułaski” był już jednak na takie przeróbki za stary, więc dla Anglików praktyczniejsze było jego nabycie. Dowiedzieliśmy się o tym po przyjeździe do Kalkuty. W chwili sprzedaży załogę stanowiło około trzydziestu Polaków i kilku Anglików, a reszta to byli Hindusi. Teraz załoga miała do wyboru albo pozostanie na statku i pracę w warunkach angielskich, albo zejście ze statku. Część załogi polskiej zeszła, część Polaków jednak została. Anglicy wszyscy pozostali, a Hindusi wszyscy zeszli. Kilku członków załogi polskiej, którzy zeszli na ląd odjechało do Durbanu, gdzie już mieli swoje siedziby, kilku udało się do Bombaju, ja zaś ze starszym ochmistrzem Grabowskim i intendentem Ziółkowskim pozostaliśmy w Kalkucie. Zamieszkaliśmy w hotelu Great Eastern. Kalkuta założona przez Anglików pod koniec siedemnastego stulecia przypomina miasta angielskie, zwłaszcza w dzielnicy centralnej, po lewej stronie rzeki Hooghly. Usytuowane są tam wspaniałe gmachy rządowe, masywna katedra św. Pawła, piękne parki i dużo pomników bohaterów angielskich włącznie z pomnikiem królowej Wiktorii.
Kalkutę całkowicie różni od miast angielskich zupełnie odmienny ruch. Ulice przepełnione są wozami ciągnionymi przez woły. Dorożki zaprzężone w konie są powożone przez woźniców siedzących w kucki na wysokich siedzeniach i utrzymujących równowagę pomimo podskakiwania i kołysania się pojazdu na nierównościach jezdni. Mnóstwo riksz, tragarzy niosących ciężary na plecach lub na głowie, rowerzystów, a wśród tego wszystkiego – powoli kroczące święte krowy. Krowy te z pomalowanymi rogami, a czasem z wiankami kwiatów przyczepionymi do rogów, spokojnie wędrują tu i tam rozglądając się za sprzedawcami warzyw, którym robią spustoszenie w ich towarze i nikt im w tym nie przeszkadza. Jeżeli krowie znudzi się chodzenie i położy się na ulicy, to również nikt nie będzie jej niepokoił. Od czasu do czasu na ulicy pojawia się byk, nie wiem, czy święty, ale w każdym razie nie mający najmniejszego respektu dla świętości krów i traktujący je, jak zwykłe śmiertelniczki. Czasami byk jest zły, wtedy obniża łeb, bije przednimi racicami o ziemię i sapie głośno podnosząc tumany kurzu i śmiecia za każdym sapnięciem. Wygląda groźnie, ale nigdy nie widziałem, aby kogoś atakował. Na wszelki wypadek wolałem trzymać się jednak z daleka od takiego bydlaka.
Na chodniku wiele czynności odbywa się w pozycji przykucniętej. Fryzjerzy siedząc w kucki golą klientów, również siedzących w kucki. W tej samej pozycji szewcy naprawiają buty, mechanicy rowery, a różni sprzedawcy kucają na ziemi przy rozłożonych tam rowerach. A czego tam nie ma: produkty spożywcze, amulety, zioła lecznicze prosto z Tybetu oraz inne specyfiki, które działają niezawodnie. Trzeba tylko mieć silną wiarę w ich działanie, bo jeżeli leki nie pomagają, to nie ich wina, ale słabej wiary nabywcy. Kalkuta nie jest miejscem przyjemnym do przebywania, a już szczególnie w czasie lata. W dodatku w okresie, gdy tam byłem – Indie walczyły o swoją niepodległość. Mahometanie domagali się samodzielnego państwa i coraz to tu, to tam, ktoś się z kimś bił, więc i samemu przy tej okazji można było oberwać. Po południu chodziliśmy do położonego w pobliżu pomnika Wiktorii hotelu Grand, gdzie można było się napić czegoś orzeźwiającego. W tej części miasta panował na ogół spokój. Któregoś dnia w celach krajobrazowych zapuściłem się w dalszą część miasta i po niedługim czasie znalazłem się wśród małych i biednych domków. Początkowo wszędzie pełno było ludzi, a zwłaszcza małych dzieci, a dalej domki otwarte, puste i na ulicy nikogo. Przypuszczałem, że musiało się tam stać coś niezwykłego, więc zatrzymałem się, aby zbadać sytuację. Obok jednego domku zauważyłem kilka ludzkich trupów, którymi karmiły się sępy. Zawróciłem prędko i straciłem chęć do dalszych wycieczek. Jako cudzoziemiec byłem obowiązany meldować się raz w tygodniu na posterunku policji. W czasie następnego tam pobytu zapytałem kto i kogo tam zabił. Policjant odpowiedział, że to nie jest jego dział, więc sprawy te go nie interesują, ale wie, że ludzie tutejsi biją się od czasu do czasu. Najczęściej chodzi o to, że Hindusi dowiedzą się, że nietykalni zabili i zjedli świętą krowę, albo że ściągnęli skórę z krowy, która skończyła żywot śmiercią naturalną. Czasami to prawda, a czasem tylko pogłoska. Jeżeli jest to fakt, to ci, którzy poczuwają się do winy, mają się na baczności. Gdy zauważą coś podejrzanego, to zdążą w porę uciec, natomiast ci, którzy mają sumienie czyste – zostają zaskoczeni. Czasami są tylko pobici, ale najczęściej zabici. Na ogół uważa się, że pobici są niewinni, ale w istniejących warunkach nie widać żadnych możliwości zmiany istniejącego stanu rzeczy.
W tym czasie okrętów było mało, a chętnych do wyjazdu z Indii dużo, więc mieliśmy przed sobą sporo czasu i żeby się nie pocić w Kalkucie, postanowiliśmy pojechać do położonego w Himalajach Darjeeling. Przedtem chciałem jednak wysłać żonie trochę pieniędzy. W tym czasie poczta funkcjonowała już dobrze, jednak pieniędzy pocztą nie można było przesyłać i należało szukać okazji. Przed wojną bywałem w krajach skandynawskich i wyrobiłem sobie opinię, że mieszkańcy tych krajów są wysoce uczciwi. Pomyślałem, że gdybym spotkał jakiś statek skandynawski, to może przez niego mógłbym posłać pieniądze do Polski. Najchętniej widziałbym duński, gdyż w Kopenhadze miałem trochę przyjaciół i sporo znajomych, więc gdyby ktoś doręczył im pieniądze, to oni postaraliby się przesłać je dalej. Poszedłem do portu i po niedługim czasie znalazłem statek szwedzki. Od marynarza na trapie dowiedziałem się, że statek idzie do Australii, więc wyglądało, że na żadną okazję nie można liczyć. Na wszelki wypadek zaszedłem do kapitana i zapytałem, czy nie wie o jakiejś okazji, przez którą można by przesłać pieniądze do Polski.
„Chce pan przesłać pieniądze rodzinie?” – zapytał.
„Tak”
„A gdzie rodzina mieszka?”
„We Wrzeszczu”.
„Wrzeszcz jest niedaleko Nowego Portu?”
„Tak”
„No to sprawa prosta. Moja żona mieszka w Lulea, skąd codziennie odchodzą szkunery do Nowego Portu po węgiel. Pan mi da pieniądze, ja napiszę do żony, żeby taką samą sumę dała komuś jadącemu do Nowego Portu i poprosiła o doręczenie pańskiej rodzinie. Do żony wysyłam dzisiaj list pocztą lotniczą, więc za jakieś dziesięć dni, a najwyżej za dwa tygodnie pańska rodzina otrzyma pieniądze”. Wierzyć mi się nie chciało, że to będzie tak szybko. Dałem mu adres żony i pieniądze i byłem ciekaw, jak szybko żona je otrzyma. Otrzymała przed upływem dwóch tygodni. W ten sposób przesłałem jeszcze raz pieniądze z Bombaju, również przez kapitana szwedzkiego. Żona jego nie mieszkała wprawdzie w Lulea, lecz mimo to postarała się o okazję, żeby zrobić komuś przysługę, komuś nieznajomemu w Polsce. Dzisiaj po około czterdziestu latach nie jestem pewien, czy pamiętam dobrze nazwiska kapitanów i nazwy statków. Pozostało mi tylko ogólne wrażenie, że Szwedzi są nie tylko uczciwi, ale także uczynni.
Z Kalkuty wyjechaliśmy wieczorem. Następnego dnia około godziny dziesiątej przed południem przyjechaliśmy do położonej u podnóża gór stacji Siliguri, skąd można było dojechać do Darjeeling koleją wąskotorową lub minibusem zabierającym sześciu pasażerów. Pojechaliśmy minibusem. W Siliguri było gorąco i duszno i mimo, że ubrałem się lekko jak tylko można, byłem cały spocony. Pasażerów do Darjeeling było sporo i długi rząd pojazdów ruszył w góry. Po kilkunastu minutach spotkał nas ulewny deszcz, po jakimś czasie znaleźliśmy się w chmurach i zrobiło się chłodno. Gdyśmy się zatrzymali przed swojego rodzaju zajazdem w miasteczku Kurseong, wszedłem do środka, żeby coś zjeść, a przede wszystkim, żeby napić się czegoś gorącego. Menu nie było urozmaicone. Wybrałem kanapki z serem i herbatę z rumem. Przyniesiono mi herbatę, kanapki i kieliszek rumu. Poczułem silny zapach róży. Ponieważ w pobliżu siedziały niewiasty, przypuszczałem, że któraś z nich tak się uperfumowała. Spróbowałem rumu i okazało się, że to on tak pachniał. Rumu wypiłem tylko odrobinkę, potem zjadłem kanapki i wypiłem herbatę, a mimo to zapach róży przypominał mi się przez parę godzin. W Darjeeling podjechaliśmy pod niewielki budynek stacji kolejowej, obok którego czekał na przyjezdnych sznur taksówek i spory tłum tragarzy. Porządku pilnował policjant. Pytał pasażerów, dokąd mają jechać, przydzielał taksówki najdalej jadącym i dodawał tych, których można było wysadzić po drodze. My mieliśmy zarezerwowane miejsca w hotelu Mount Everest, położonym niedaleko stacji, więc nie dostaliśmy taksówki, tylko tragarki do przenoszenia naszych walizek. Tragarza nie było ani jednego. Tragarki młode, starsze, stare, drobne, w zniszczonych ubraniach o łagodnych wyrazach twarzy, trzymały w ręce długie rzemienne pasy i czekały na swoją kolejkę. Jednym końcem rzemienia wiązały do kupy powierzone sobie walizki, na drugim końcu robiły pętlę, zarzucały bagaż na plecy, pętlę zakładały na głowę tak, że przechodziła przez czoło i ponad uszami. Pochylały się nieco ku przodowi i szły raźno, niektóre z nich niosąc toboły nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do ich drobnych postaci. Ręce miały wolne, żeby w razie potrzeby mogły czepiać się skał czy drzew w czasie wspinaczki po górach. Moja tragarka wyglądała na jakieś czterdzieści lat, ale zapewne była starsza, gdyż tutaj kobiety długo wyglądają młodo. Do hotelu było blisko, lecz trochę pod górę. Ja przez dłuższy czas przebywałem na poziomie morza, a Darjeeling jest położone 7000 stóp powyżej tego poziomu, więc moje serce odczuło tę zmianę wysokości i do hotelu przyszedłem naprawdę ostatkiem sił. Dwa okna mojego pokoju wychodziły na południe, dwa na zachód. Niedaleko od hotelu w kierunku zachodnim była niewielka przełęcz. Płynęły przez nią z północy kłęby chmur, spadały poniżej poziomu hotelu, dzieliły się na segmenty i dość szybko oddalały się na południe. Rzucane przez nie cienie, jak olbrzymie smoki pędziły jeden za drugim przez zalaną słońcem dolinę. Bardzo tajemniczo wyglądało to w nocy, przy świetle księżyca. Wieczorem, gdy w dolinie było już ciemno, ośnieżony szczyt Kanczenjunga długo jeszcze błyszczał oświetlony słońcem. Z mojego pokoju słychać było orkiestrę z restauracji hotelowej, grywającą przeboje angielskie i amerykańskie. Radio stojące w hallu hotelowym, nadające muzykę indyjską i Orkiestrę Tibora Starego z niedaleko położonej gospody czeskiej grającą walce i polki. Czasami słychać było chóralne czeskie śpiewy. O dziesiątej wieczorem orkiestra hotelowa kończyła swój występ melodią „Good night sweetheart”. Potem milkli Czesi, z niedaleko położonego kina słychać było hymn angielski grany po zakończeniu ostatniego seansu, a następnie milkło radio. Dookoła zapadała cisza, przerywana tylko tu i ówdzie rozlegającym się e-e-e-e-k. To tutejsi mężczyźni wyglądający na zdrowych i silnych, zbierali się pod ulicznymi latarniami i siedząc w kucki pracowicie rzucali kości. Przy każdym rzucie wydając odgłos podobny do koziego beku.
Płynąc po rzece Hoogly z Kalkuty w stronę Zatoki Bengalskiej, widzi się po pewnym czasie z prawej strony kompleks zabudowań fabrycznych i sporo domków mieszkalnych. To fabryka Bata, w których pracuje sporo Czechów. Klimat jest tam niezdrowy, więc wszyscy pracownicy co pewien czas kolejno wyjeżdżają partiami do Darjeeling.
Pewnego dnia byłem z Grabowskim i Ziółkowskim w miasteczku i widzieliśmy młodzieńca niesionego w prześcieradle. Prześcieradło było związane na jednym i drugim końcu i przewieszone na drążku, tworząc coś w rodzaju niecki. Młodzieniec wyglądał na dwadzieścia parę lat, był rosły, barczysty, w białym ubraniu, białej czapeczce i boso. Pozycja, w jakiej się znajdował była bardzo niewygodna. lecz trzymał się w niej z godnością. Przed niesionym szło kilku młodych ludzi z piszczałkami i bębenkami, zatrzymywali się przed tym lub owym domem, grali przez jakiś czas na swoich instrumentach i szli dalej. Zapytaliśmy, co to za zwyczaj. Powiedziano nam, że ten młody człowiek żeni się i w ten sposób ogłasza się ten fakt. Następnego dnia, a może w dwa dni później Grabowski z Ziółkowskim pojechali na tak zwane Tygrysie Wzgórze, aby zobaczyć górę Mont Everest. Mówili, że po drodze spotkali idące w stronę gór obładowane tobołkami cztery niewiasty i dwa konie, a za nimi z kijkiem szedł obnoszony niedawno po miasteczku młodzieniec. Podobno zgodnie ze zwyczajem jedną z objuczonych niewiast była świeżo poślubiona żona. Innym razem widziałem nieboszczyka niesionego w stronę cmentarza. Niesiono go w takiej samej niecce z białego prześcieradła przewieszonego przez drążek. Nieboszczyk nie był w trumnie, tylko był zawinięty w jakąś białą materię. Na cmentarzu stało kilkanaście cienkich, wysokich tyczek mających na górnym końcu różnej długości i różnego koloru wstążki. W dniu roboczym, jeżeli można było zobaczyć miejscowe niewiasty, to tylko przy pracy. Ciche, zawsze czymś zajęte, a prawie wszystko, co można było od nich usłyszeć to „tak, panie. Natomiast w święto ubierały się w bardzo kolorowe sukienki, wkładały do nosa po kilka kolczyków i po południu można je było widzieć, jak grupkami po 5-6 siedziały w kucki gdzieś na uboczu i ugadywały się godzinami.
W pobliżu Darjeeling nawet na dość stromych zboczach gór znajdowały się rozległe plantacje herbaty. Niedaleko drogi do Siliguri był nowocześnie urządzony zakład, gdzie przeróbka liści na herbatę była w dużym stopniu zmechanizowana. Pierwszy gatunek herbaty pakowany był w metalowe puszki i przeznaczony na eksport, gorsze gatunki pozostawiano do Użytku miejscowego.
Przed wojną w jednym z pism warszawskich przeczytałem opis niezwykłego zdarzenia, jakiego świadkiem był korespondent tego pisma. Otóż ten pan pisał, że przechodząc przez jakiś plac w Bombaju zauważył siedzącego Yogę, obok którego zebrał się dość duży tłum. Zaciekawiło go to, więc zatrzymał się, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, względnie co się dziać będzie. Obok yogi leżała zwinięta w krąg gruba lina. W pewnym momencie yoga wziął do ręki jeden koniec liny i rzucił do góry. Lina zamiast spaść na ziemię, zaczęła wznosić się coraz wyżej i wyżej, aż jej koca nie można było dojrzeć. Potem po lince opuścił się młody chłopiec, usiadł obok yogi, który do niego przez jakiś czas mówił. Potem chłopiec podszedł do liny, zaczął się po niej wspinać do góry i wspiął się tak wysoko, że zniknął w przestrzeni. Potem wciągnął za sobą linę i przedstawienie skończyło. Ten pan był realistą i nie wierzył, aby to, co widział na własne oczy odpowiadało rzeczywistości. Pewien był, że było to coś w rodzaju halucynacji, zbiorowej sugestii, hipnozy czy czegoś w tym rodzaju i bardzo żałował, że nikt nie miał przy sobie aparatu fotograficznego, który na pewno wskazałby, że yoga siedział spokojnie i nic dookoła niego się nie działo.
W hotelu spotkałem pana Goodwater, który był w Indiach przez czterdzieści dwa lata, więc go zapytałem, czy miał możność widzenia jakiegoś niezwykłego czynu yogi. Powiedział, że czytał o tym dużo, lecz były to legendy powstałe w tych czasach, kiedy bogowie mieszkali na ziemi. Z chwilą, kiedy na ziemi zamieszkali ludzie, bogowie przenieśli się do nieba i cuda się skończyły. Gdy on przyjechał do Indii bogowie dawno już mieszkali w niebie i on mógł zobaczyć tylko to, co w każdym innym kraju. Wprawdzie po ulicach chodzą zawodowi wróżbici w białych turbanach, mający dyplom ze zdanego egzaminu, ale on nie wierzy w to, aby można było przepowiadać przyszłość. Uważał więc tych wróżbitów za zwykłych wydrwigroszów, którzy jakoś muszą zarobić na utrzymanie i nie interesowało go to, kto i na podstawie jakiego egzaminu wydał im dyplom. Spotyka się także na ulicach ludzi, którzy zachowują się dziwnie, ale w Indiach opieka nad chorymi umysłowo praktycznie nie istnieje. Gdyby w Anglii, Francji, Polsce lub innym kraju zamknięto szpitale dla umysłowo chorych i pacjentów wypuszczono na ulicę, to również widzielibyśmy ludzi zachowujących się niecodziennie, słyszących głos Boga, przepowiadających koniec świata itd.
Pan Goodwater był zdania, że Indie zdążają do katastrofy, jakiej nie zna historia, a jej przyczyną będzie susza. A oto jego rozumowanie: Hindusi palą swoich nieboszczyków. Na spalenie każdego ciała trzeba zużyć pewną ilość drzewa. Wiele milionów ciał spala się rocznie, a przecież drzewo jest potrzebne nie tylko do spalania zmarłych. Urodzajne tereny są w Indiach tylko w dolinach rzek i na wybrzeżu morskim. Reszta półwyspu – to skalisty płaskowyż pokryty dość cienką warstwą gleby, na której rośnie dżungla. Wycina się ją w coraz szybszym tempie, gdyż jest potrzebne drewno. Po ścięciu drzew, które dawały cień, obnażona gleba wysycha na słońcu, a w czasie monsunu zostaje zmyta i pozostaje skalista pustynia. Gdy była budowana linia kolejowa z Bombaju do Kalkuty, w dużej mierze budowano ją w dżungli. Obecnie całymi godzinami można jechać pociągiem i widzi się tylko skalistą pustynię. Za powstawanie wielkich obszarów pustyni pan Goodwater obwinił także Gandhiego, który zwrócił się do bogaczy mających wielkie obszary, aby część swoich posiadłości oddali biednym. Niektórzy go usłuchali i oddali to, co było im niepotrzebne, to znaczy tereny kamieniste, nie nadające się do uprawy, pokryte skąpą roślinnością. Gandhi uważał, że koza jest krową biednego człowieka, sam trzymał kozę i wszystkim biedakom ją polecał. Tereny oddane przez bogaczy dla biednych, istotnie zostały rozdzielone pomiędzy biedaków, a oni postarali się o kozy, które w krótkim czasie zjadły wszelką roślinność. Monsun zmył niewielkie ilości znajdującej się tam gleby i zamiast terenów pokrytych mizerną roślinnością, powstała czysta, skalista pustynia. Od słońca kamienie rozgrzewają się do wysokiej temperatury i tworzą fale gorącego powietrza, płynącą do góry i rozpędzającą chmury deszczowe. W stosunku do obszaru Indii pustynne obszary są jeszcze stosunkowo małe. Niebezpieczeństwo leży w tym, że stale się powiększają i jeżeli powiększą się do tego stopnia, że deszcz nie spadnie lub będzie padał w niedostatecznej ilości, to katastrofa jest nieunikniona.
W jakiś czas po wyjeździe z Darjeeling znalazłem się w Bombaju, gdzie w dalszym ciągu czekałem na statek do Europy. Czasy były nadal niespokojne, nie sprzyjające turystyce, wobec tego chodziłem do biblioteki, aby zapoznać się z historią Indii. Tam, między innymi, przeczytałem o cudzie z liną. Okazuje się, że historyjka ta była dość popularna, coraz to ktoś ten cud widział, lub o nim słyszał. Królewska Akademia Nauk w Londynie chcąc tę sprawę wyjaśnić, jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia, wyznaczyła dziesięć tysięcy funtów szterlingów nagrody dla tego, kto ten cud widział na własne oczy. Suma ta nie została przez nikogo podjęta. Przeczytałem także o innym cudzie dokonywanym przez yogów jeszcze w czasach obecnych. Polega on na tym, że yoga pozwala się zakopać w ziemi, a gdy odkopie się po miesiącu lub dwóch, jest w stanie fizycznym nieraz lepszym niż przed zakopaniem. Policja bardzo tych cudów nie lubi i gdy się dowie, że jakiś yoga dał się zakopać, zaraz tam jedzie i odkopuje go, gdyż jest to oszustwo wymagające już pewnej organizacji. Rozpoczyna się od tego, że najpierw wspólnicy yogi wynajdują odpowiednie miejsce do zakopania go. Potem zjawia się yoga i mówi, że wie o klęsce, która zagraża tej miejscowości, więc pragnie ubłagać bogów, aby ją odwrócili i w tym celu pozwoli się zakopać w ziemi. Wspólnicy kopią dół, w którym yoga się układa i przykrywają go kamieniami. Ma to upewnić ludzi, że spod takiego ciężaru nie będzie możliwym wydostać się, a właściwie chodzi o to, by utworzyć pewnego rodzaju niszę. Potem kamienie zasypują drobnymi kamykami, uważając, aby nie odciąć kompletnie dopływu powietrza. Następnie przy zakopanym czuwa straż. W nocy, gdy pobożni rozejdą się, strażnicy szybko wykopują yogę i ukrywają go. Grób zasypują ponownie i pilnują nadal. Gdy zbliża się termin odkopania yogi, znów zakopują go tam nocy, potem zwołują możliwie największą liczbę ludzi, odkopują kamyki, odwalają ciężki kamień czy kamienie i cud się zdarzył. Yoga wychodzi żywy i zdrowy i oświadcza zebranym, że jego ofiara została przyjęta i klęska jest odwrócona. Sypią się datki dla yogi i jego wspólników. Czasami się zdarzy, że wspólnicy nie mieli wprawy i zasypali yogę trochę za dokładnie i ten z powodu braku powietrza zmarł. Wtedy wyjmują go, zakopują gdzieś w pobliżu, dół zasypują z powrotem i czuwają nadal. A gdy w dniu odkopania okaże się, że yogi nie ma, zebranym wyjaśnia się, że zdematerializowany yoga poszedł do nieba. Cel zakopania został osiągnięty.
Przed wojną w Polsce modne było tango „Indie owiane czarem legend, kraina wiedzy tajemniczej, odkryje wkrótce swe oblicze, ukaże wschodu cud”. Będąc w Indiach tego cudu nie widziałem, widziałem natomiast nędzę, brud i straszliwe wykorzystywanie tych najbiedniejszych. W Kalkucie na przykład ładowanie węgla na statki odbywało się wyłącznie ręcznie. Do stojących na ziemi koszyków wypełnionych węglem podchodzili robotnicy, brali po jednym koszyku na głowę i jeden za drugim szli po kładce do góry. Wysypywali węgiel do ładowni i po drugiej kładce schodzili w dół, gdzie oddawali pusty koszyk. Tam brali napełniony i tak przez cały dzień za jedną rupię dziennie. Robotnicy pracujący na statku nominalnie otrzymywali osiemdziesiąt rupii miesięcznie. W praktyce nie otrzymywali nawet połowy tego, gdyż żaden robotnik nie był wynajmowany do pracy indywidualnie, tylko w ramach jakiegoś zespołu. Żeby do takiego zespołu być przyjętym, musiał zapłacić jego kierownikowi, którego nazywano serangiem, dziesięć funtów szterlingów, a potem musiał mu oddać połowę swoich poborów. W zamian za to serang był obowiązany utrzymywać go w razie, gdyby był bezrobotnym. Serang wiedział, jak uniknąć tego utrzymania, a robotnik wobec niego był bezbronny. Parokrotnie widziałem, jak święta krowa zjadła warzywa przyniesione przez jakiegoś biedaka w koszyku na sprzedaż, a on przyglądał się temu i nie reagował. Święte krowy poruszają się na ogół powoli i gdyby sprzedawca chciał uchronić swój towar przed zjedzeniem, to mógłby to zrobić bardzo łatwo, przechodząc nawet bez pośpiechu w inne miejsce. Gdy krowa zrobi kupkę, to zaraz dzieci ją zabiorą, gdyż to cenny materiał opałowy. Aga Khan, przywódca duchowy wyznawców Mahometa, gdy obchodził srebrny jubileusz, otrzymał dwieście czterdzieści funtów złota, gdyż na tyle zdołał się utuczyć. Na zakup tych metali pieniądze były zbierane nie tylko wśród bogatych.
Boczne ulice w Kalkucie w nocy są zasłane śpiącymi ludźmi. Ot tak, po prostu na chodnikach, a częściowo na jezdni śpią całe rodziny. W dzień, człowiek leżący gdzieś na poboczu też nie jest rzadkością, ale trudno się zorientować, czy jest on chory, czy martwy, czy tylko odpoczywający. Natomiast, gdy go jedzą szczury, wiadomo na pewno, że to nieboszczyk. Nieboszczyków zbiera się z ulic co parę dni i pali się ich na wspólnym stosie.
W roku 1943 pora deszczowa skończyła się o parę tygodni wcześniej niż zwykle, co oznaczało, że pora suszy będzie o tyle dłuższa i że zabraknie paszy dla krów. Rząd angielski, który w tym czasie prowadził wojnę z Japonią, zaproponował Kongresowi Indii, aby się zgodził na sprzedaż armii angielskiej iluś tam tysięcy krów. W zamian za to Anglia miała dostarczyć Indiom odpowiednią ilość ryżu. Kongres Indii nie mógł powziąć decyzji w tej sprawie i zwrócił się do Gandhiego z pytaniem, jakie jest jego zdanie. Gandhi odpowiedział, że musi się pomodlić, aby uzyskać wskazówkę od Boga, jak postąpić w tym przypadku. Po paru tygodniach dał odpowiedź, że nie jest rzeczą ludzką zmienianie wyroków boskich. Gdybyśmy wiedzieli tyle, ile wie bóg, to na pewno uważalibyśmy, że wszystko jest tak, jak być powinno i wszystkie zmiany nie są potrzebne. Kongres uznał tę odpowiedź za dostatecznie jasną, że krów sprzedawać nie należy. Okres suszy, jak było do przewidzenia, był dłuższy i podobno aż parę milionów krów padło. Wybuchła epidemia cholery, w samej Kalkucie przez kilka miesięcy umierało od trzech do czterech tysięcy osób dziennie i tak było w całych Indiach. Mimo to w latach 1940-1945 ich ludność zwiększyła się o dwanaście milionów.
Mieszkając w Klubie Marynarza na przedmieściu Kalkuty Alipore jeździłem codziennie minibusem tego klubu do miasta. Za każdym razem w tym samym miejscu na środku drogi widziałem leżącego, jak mi mówiono, świętego starca. Był on kompletnie nagi, a całe ciało łącznie z nieogoloną twarzą i długimi włosami miał pokryte błotem. Nie mogłem dopatrzeć się w nim czegoś świętego. Plac golfowy, na którym po przyjeździe do Kalkuty czasami grywaliśmy w golfa przylegał jedną stroną do kanału wypełnionego żółtawą wodą. Po drugiej stronie kanału była niewielka świątynia bogini Kali. Parę razy widziałem młode kobiety, które szły od strony świątyni i w ubraniu wchodziły do wody, trzykrotnie zanurzały się tak, że nawet czubka głowy nie było widać i również trzykrotnie płukały usta tą brudną wodą. Widok świętego starca i kobiet płuczących usta brudną wodą, nie należał do przyjemnych. Dlatego z pewnym zdziwieniem przeczytałem w miejscowej gazecie artykuł, w którym Pandit Nehru dowodził, że co piąty człowiek na świecie jest mieszkańcem Indii. Kultura Indii jest najstarsza i najwyższa i z tego powodu Indie są predysponowane do przewodzenia nie tylko rasom kolorowym, ale całej ludzkości. Na kronice filmowej widziałem, jak do niewielkiego pałacyku gdzieś poza miastem przybywają na zebranie członkowie Kongresu. Jedni szli pieszo, inni jechali wozami zaprzężonymi w woły, jeszcze inni mniej lub bardziej okazałymi samochodami, a pan Nehru przyjechał na białym koniu.
Jednym z przejawów tej najwyższej w świecie kultury był zniesiony przez Anglików zwyczaj palenia wraz ze zmarłym mężem jego żywej żony. Czytałem o pewnym królu, który miał dwanaście tysięcy żon. Gdy wyruszył na wojnę, to oprócz armii wziął dwa tysiące żon, a każda z nich zabrała swój dar. Armia i pojazdy żon tworzyły wielokilometrowej długości kolumnę, która poruszała się powoli, gdyż król dbał o to, by żony nie zmęczyły się. Dbałość króla o żony polegała nie tylko na oszczędzaniu im zmęczenia, ale także na urządzaniu dla nich pod olbrzymim namiotem codziennych atrakcji, trwających nieraz do późnej nocy. Ta dbałość króla o żony skończyła się dla niego tragicznie. Jego przeciwnik podesłał mu trupę kuglarzy, którzy przez kilka wieczorów zabawiali króla i jego dwór swoimi sztuczkami, aż któregoś wieczoru podczas przedstawienia światła nagle pogasły. Powstało zamieszanie, w trakcie którego król został zamordowany, a kuglarze zbiegli. Powolne posuwanie się kolumny miało ten skutek, że wzdłuż traktu, którym się posuwała, w dużym promieniu na prawo i lewo wszystko, co nadawało się do jedzenia zostało zjedzone, a tysiące ludzi, którym odebrano żywność, poumierało z głodu. Po śmierci króla, jego dwa tysiące żon posadzono na olbrzymim stosie, na którym wyglądały jak wielki bukiet pięknych kwiatów, a następnie stos podpalono ze wszystkich stron. Dla pozostałych dziesięciu tysięcy żon wybudowano grób, w którym ustawiono je ciasno jedna przy drugiej i żywcem zamurowano.
Niektórzy bogowie zachowywali się raczej niezwykle jak na bogów. Na przykład Bogini Kali nosiła naszyjnik wykonany z czaszek pokonanych przez nią wrogów, Ganesz miał głowę słonia, którą jako chłopiec w zamian za swoją otrzymał od ojca, którego nie znał. Poprosił ojca, żeby zawrócił ze ścieżki, którą szedł, gdyż tam za krzaczkiem jego mamusia suszy ubranie po kąpieli. Ojciec również nieznający swojego syna, uznał wystąpienie chłopca za aroganckie i wymierzył mu taki policzek, że głowa Ganesza rozpadła się na drobne kawałki. Gdy zobaczyła to matka, powiedziała ojcu, że zabił własnego syna. Ojciec, chociaż był bogiem, nie mógł złożyć głowy chłopca, gdyż kawałki, na jakie się rozleciała były zbyt małe. Wobec tego odciął głowę przechodzącemu w pobliżu słoniątku i przykleił ją chłopcu. W Indiach woda jest uważana za panią i nie wypada do niej wchodzić nago, dlatego matka Ganesza wykąpała się w ubraniu, a po kąpieli rozwiesiła swoje ubranie na krzaczku, aby wyschło. Chłopcu zaś powiedziała, by ostrzegał ewentualnych przechodniów, aby w jej kierunku nie szli.
Profesor Michałowicz mówił, że każdy kraj można porównać do kotła, w którym gotuje się zupa. Jeżeli zajrzymy do kotła, to pierwsze, co zobaczymy, to szumowiny, które nic nie mówią o smaku zupy. Żaby poznać jej smak, trzeba sięgnąć głębiej. Ja w Indiach widziałem to, co przede wszystkim rzuca się w oczy. Najdłużej byłem w Kalkucie, które uważam za najbardziej koszmarne miasto świata.