W latach trzydziestych bardzo popularną osobistością w Linii Gdynia-Ameryka był kapitan Batorego Eustazy Borkowski, którego nazywano Szamanem Morskim, ze względu na niezwykłe metody czarowania swoich pasażerów. Na początku każdej podróży był tak zwany wieczór zapoznawczy, w czasie, którego kapitan przedstawiał się pasażerom. Potem przedstawiał im starszych oficerów statku wraz z ochmistrzem danej klasy, a następnie wygłaszał dość długą mowę powitalną. Akcję tę rozpoczynał zwykle od klasy trzeciej, potem ta sama ceremonia odbywała się w klasie drugiej i na koniec w klasie pierwszej. W każdej klasie przemawiał inaczej, również inaczej przemawiał w czasie rejsów atlantyckich niż w czasie rejsów wycieczkowych. W następnych rejsach mowy, z małymi odchyleniami były takie same, lecz to nie miało większego znaczenia, gdyż za każdym razem byli inni pasażerowie. W przeddzień zakończenia podróży odbywał się bal, tak zwany kapitański, na którym kapitan żegnał pasażerów też dłuższą mową, która zwykle kończyła się zwrotem: „Na tym statku jesteście państwo wszyscy jak jedna rodzina, jak jeden wielki bukiet kwiatów, który jutro dowieziemy do miejsca przeznaczenia i z żalem pożegnamy”.
Częstymi pasażerami statku, zwłaszcza w rejsach wycieczkowych, byli różni dygnitarze i niektórzy z nich starali się o zwrócenie uwagi na ważność swojej osoby. Czasami robili to w sposób zdumiewająco nie idący w parze, już nie tylko z zajmowanym przez nich stanowiskiem, ale nawet z ich wiekiem. Raz na przykład jeden z nich schodząc po trapie zauważył, że porusza się kładka łącząca trap z lądem, więc zapytał marynarza przy trapie, dlaczego się kładka porusza. Marynarz nie przypuszczając, aby ktoś nie wiedział, że przy ruchu statku porusza się także trap z kładką, przyjął pytanie za rodzaj żartu i również żartem odpowiedział, że kładka się porusza, ponieważ nie jest zaklinowana. „To zaklinować natychmiast” – usłyszał rozkaz. Gdy po paru godzinach ten pan wracał na statek i zobaczył, że kładka porusza się w dalszym ciągu, uznał to za obrazę i zwrócił się do kapitana z żądaniem surowego ukarania niesubordynowanego marynarza. Opowiadając o tym kapitan mówił, że początkowo nie wiedział, o co tamtemu chodzi, a gdy dowiedział się w czym rzecz, to go „ustawił na swoje miejsce”. Szczegółów tego ustawienia jednak nie podał.
Wtedy komunikaty radiowe już podawały, gdzie są sztormy i jaka jest szybkość wiatru. Sztormy przeważnie przesuwają się tą samą trasą, z mniej więcej stałą szybkością, więc znając ich położenie można w przybliżeniu określić czas, kiedy statek spotka się z nimi. Kapitan odnosił się życzliwie do pasażerów i występował wobec nich w roli opiekuna. Pasażerowie, zwłaszcza ci biedni emigranci, którzy znaleźli się na statku po raz pierwszy, czuli się bardzo niepewni i zbierali się w grupki, bo razem jakoś raźniej. Kapitan przechodząc przypadkowo, a może nawet nie przypadkowo, zatrzymywał się przy takiej grupie i pytał, jak się wszyscy czują, czy mają jakieś zażalenia. Jeśli tak, to niech mówią, bo on jest tutaj po to, żeby dowieźć ich szczęśliwie do punktu przeznaczenia i czuwać, aby im żadna krzywda się nie stała. Przy takich pogawędkach zawsze padało pytanie na temat pogody. Jeżeli była zła, to kiedy się poprawi, jeżeli była dobra, to jak długo jeszcze potrwa. Kapitan, zdawało się, że tylko czekał na to pytanie. Pociągał nosem raz i drugi i mówił: „Jak na mój nos, potrwa to jeszcze dzień, dwa, czy ileś tam godzin”. Przeważnie jego przepowiednie sprawdzały się. Pasażerowie prawie zawsze dziwili się, że orientuje się jaka będzie pogoda wąchając powietrze. „Ja, stara oferma morska, nie potrzebuję żadnych wymyślnych przyrządów – mój nos mi najzupełniej wystarczy. Powącham i już wiem, gdzie jestem i jaka pogoda przede mną. Bardzo złą pogodę, która mogłaby zagrażać statkowi wyczuję z daleka i statku w nią nie wprowadzę. Od tego ciągłego wąchania nos mi poczerwieniał. Byłem u lekarza, poprosiłem o jakieś lekarstwo na zmianę tego koloru, ale doktór powiedział, że nic robić nie trzeba, gdyż nos sam zmieni kolor. Zapytałem, czy znów będzie blady. Nie – powiedział – będzie fioletowy. Czerwony czy fioletowy, a póki co, dobrze mi służy”. Jeśli rozmowa miała miejsce w pobliżu telefonu, to przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał, potem pociągnął parę razy nosem i mówił, że statek zamiast do Nowego Jorku chce iść na Florydę. Podchodził wówczas do telefonu, mostkowi wydał rozkaz: „dwa rumby w prawo”, poczekał jakiś czas, znów pociągnął parę razy nosem i znów rozkazywał: „trzy rumby w prawo”. Odczekał jakiś czas, powiedział, że teraz jesteśmy na właściwym kursie i szedł dalej.
Wkrótce potem na innym pokładzie w otoczeniu innych słuchaczy odbywała się ta sama scena, z tą tylko różnicą, że zamiast dwóch i trzech rumbów w prawo, było pięć rumbów w lewo. Pasażerowie na ogół go lubili, niektórzy, jeżeli mieli jechać do Polski, to tylko z kapitanem Borkowskim. Niektórych pasażerów, zwłaszcza tych z pierwszej klasy zapraszał do swojej kabiny „na koniaczka” i tam przy dźwiękach gitary, czasami bez, czarował opowiadaniem różnych przygód, jakie mu się zdarzały. Część z nich zapewne była prawdziwa, lecz ogromna większość była zmyślona i to niekoniecznie przez niego. Najczęściej opowiadaną historią była ta, która jak utrzymywał zdarzyła się przed pierwszą wojną światową, kiedy był jeszcze kapitanem na niewielkim statku towarowo-pasażerskim kursującym po Amurze. Mówił, że nie było najmniejszego kłopotu z załadowaniem i wyładowaniem towaru, gdyż cała załoga była zdyscyplinowana i każde polecenie wykonywała jak należało. Natomiast było dużo kłopotu z pasażerami, gdyż sprzedawało się trzydzieści czy czterdzieści biletów, a pasażerów było pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu i każdy miał bilet. Nie można było sprawdzić kto jechał na gapę, gdyż wszyscy byli podobni do siebie i kłamali. „Raz robię inspekcję i widzę, że w koi dwudziestej dziewiątej leży pasażer przykryty po sam czubek głowy. Mówię do niego: „Człowieku, prawdopodobnie przespałeś śniadanie, czy chcesz także przespać obiad?” A on nic. Ochmistrz chce go budzić, a tu okazuje się, że to nieboszczyk. Nieboszczykami tam nikt się nie przejmował, więc po inspekcji zawołałem stewarda i powiedziałem mu, że wieczorem, jak już będzie ciemno, ma iść do dwudziestej dziewiątej koi, wziąć leżącego tam nieboszczyka i wyrzucić za burtę. Następnego dnia robię inspekcję i widzę, że w dwudziestej dziewiątej koi nieboszczyk jak leżał wczoraj, tak leży i dzisiaj. Po inspekcji wzywam stewarda, pytam dlaczego nie wyrzucił nieboszczyka za burtę.
„Tak jest panie kapitanie – wyrzuciłem”.
„Z koi dwudziestej dziewiątej?”
„Z koi trzydziestej dziewiątej”.
„A tam też był nieboszczyk?”
„Wyglądał na żywego”. Pytam go: żyjesz? Powiedział: żyję. Ale im to można wierzyć?”
Dość często chwalił się swoim sprytem. Mówił, że za każdym razem, jak statek zmienia kapitana, to ustępujący kapitan pisze raport o stanie statku, w jakim go oddaje następcy. Gdy on przez jakiś czas zastępował kapitana Stankiewicza na statku „Piłsudski” – to oddając z powrotem statek kapitanowi Stankiewiczowi napisał raport krótki, ale zwięzły:
„Zdano kapitanem Borkowskim kapitanowi Stankiewiczu w stanie takim jest”.
„No niech mi ktoś zarzuci, że stan jest inny”.
Również spryt stosował przy pozbywaniu się potencjalnych lub wyimaginowanych konkurentów do dam jego serca. W czasie jednej podróży jechała z nami do Nowego Jorku mieszkająca tam sympatyczna i przystojna Rosjanka, pani Zenejda S. Opuszczając statek w Nowym Jorku dała mi swój adres i prosiła, żeby ją odwiedzić. Są to zaproszenia grzecznościowe i na ogół niezobowiązujące. Przez kilka następnych postojów w Nowym Jorku z zaproszenia nie skorzystałem. Któregoś dnia wychodziłem ze statku razem z kapitanem. Miałem zamiar pójść do kina, lecz gdy kapitan zaproponował mi wspólne złożenie wizyty Zinoczce, którą już zawiadomił o swoim przybyciu, zgodziłem się. Gdyśmy z Boboken, gdzie stał statek, przyjechali do Manhattanu, kapitanowi nagle przypomniało się, że ma jakąś bardzo ważną sprawę do załatwienia w domu, obok którego przechodziliśmy. Prosił mnie, abym na niego zaczekał, a on postara się załatwić sprawę możliwie jak najszybciej. Zapytałem go jak długo mniej więcej wypadnie mi na niego czekać. Powiedział, że trudno powiedzieć, ale prawdopodobnie nie dłużej niż pół godziny. Obiecałem, że wybiorę się z nim innym razem, a teraz pójdę do kina. Nie starał się mnie zatrzymywać. Następnego dnia narzekał, że prawdopodobnie diabeł podszepnął mu pomysł, aby się wybrać do Zinoczki. Mówiła, że jest rozwódką, a okazało się, że ma męża – jakiegoś ponurego typa, strasznie o nią zazdrosnego, który przez cały czas patrzył na niego wilkiem. Okazało się, że oni mają restaurację, w której oboje pracują. „Tam ich spotkałem” – opowiadał kapitan – „gdy zorientowałem się, że mąż nie jest zadowolony z mojej wizyty powiedziałem, że fama głosi, iż ich restauracja jest najlepsza w całym dolnym Manhattanie. Dlatego przyszedłem, aby się przekonać czy to jest prawda. Usiadłem przy stoliku, zamówiłem obiad, zjadłem, pochwaliłem, że fama głosi prawdę i chciałem zapłacić, ale oni nie chcieli przyjąć pieniędzy. Poczułem się strasznie głupio. Pożegnałem się i przyrzekłem sobie, że więcej tam się nie pokażę”.
Po paru miesiącach spotkałem panią Zeneidę, gdy przyszła na statek odebrać swoją siostrę, która przyjechała z nami z Gdyni. Zrobiła mi wymówkę, że jej nie odwiedziłem i powiedziała, że kapitan odwiedza ją podczas każdego postoju. Na dowód pokazała mi siedem jego fotografii. Wszystkie były takie same i na każdej był identyczny napis: „Dorogoj Zinoczkie w pamiat – E. Borkowski – mastier ziemi morjej i okieanow”. Tylko data na każdej była inna.
Mieszkająca w Nowym Jorku pani Ramer często jeździła do Polski i z powrotem zawsze „Batorym”. Jako starsza znajoma od czasu do czasu mówiła kapitanowi, że ta lub inna przygoda przytrafiła się komuś innemu lub, że coś, co on mówi nie odpowiada prawdzie. Nigdy nie upierał, że ma rację. Wszystkie wytykania błędów przyjmował z humorem. Raz na przykład mówił, że w Hotelu Europejskim, ażeby zaoszczędzić na kolacji poszedł nie do restauracji hotelowej, tylko do baru. Tam spotkał dwóch znajomych i kolacja obeszła się w dwieście czterdzieści złotych. Pani Ramer poddała w wątpliwość wysokość rachunku i poprosiła o wyszczególnienie z czego ta kolacja się składała i co ile kosztowało. Butelka szampana osiemdziesiąt złotych, dodał jeszcze kilka pozycji, podsumowano, wypadło sto osiemdziesiąt złotych.
„Widzi kapitan, nawet do dwustu złotych jeszcze daleko, a gdzie dwieście czterdzieści?” – triumfowała Ramer.
„Spróbujmy jeszcze raz” – mówi kapitan i znów zaczyna:
„Butelka szampana – sto czterdzieści złotych…”
„Dopiero było osiemdziesiąt?”
„Podrożało” – odpowiada, śmiejąc się kapitan. Odnosiło się wrażenie, że wszystko, co robił miało na celu uatrakcyjnienie pasażerom podróży. W czasie jednej z wycieczek do krajów skandynawskich, spacerując po ulicach Bergen spotkał kilkoro swoich pasażerów i zaprosił ich na kawę. Po wyjściu z lokalu jedna z pasażerek powiedziała, że kawa byłaby bardzo dobra, gdyby nie to, że śmietanka była lekko przypalona.
„Nie, proszę pani” – zaoponował kapitan, śmiejąc się – „śmietanka nie była przypalona. Ten smaczek, który przypominał pani przypaloną śmietankę jest charakterystyczny dla śmietanki z rekiniego mleka. W niektórych kawiarniach z taką śmietanką jest kawa. Trafiliśmy na jedną z nich”.
„Z jakiego mleka?” – pyta pasażerka.
„Z mleka rekinów” – odpowiada kapitan. Pasażerka zbladła i za chwilę kawa ze śmietanką znalazła się na chodniku.
„Jaka szkoda tej śmietanki” – mówi kapitan – „Ona tak dobrze wpływa na cerę. Moja żona każdej jesieni przyjeżdża do Norwegii na parę tygodni specjalnie po to, żeby pić kawę ze śmietanką z mleka rekinów i dzięki temu ma cerę siedemnastoletniego dziewczątka, chociaż siedemnaście lat skończyła już dawno”. Po rozstaniu z pasażerami kapitan zapytany, czy istotnie śmietanka była z mleka rekinów odpowiedział: „Skąd! Mleko rekinów piją Lapończycy, którzy teraz ze swoimi stadami są daleko na północy”.
„Czy mimo to pani kapitanowa przyjeżdża do Norwegii?”
„A po co? Czy jej to źle w Gdyni? No cóż – powiedział kapitan – pasażerka pozbyła się kawy, co do przyjemności nie należy, ale przez całe życie będzie opowiadała o swojej przygodzie w Norwegii”.
W czasie wojny kapitan Borkowski został pozbawiony swojego stanowiska. Nie byłem przy tym i nie wiem, jaki był konkretny powód powzięcia tej decyzji przez Zarząd Linii. Przez te lata, kiedy z nim pływałem, był stale pod wpływem alkoholu. Nie widziałem nigdy, aby był kompletnie pijany, lecz głód alkoholu musiał zaspokajać niewielkimi ilościami, przeważnie jednym kieliszkiem koniaku. Jego czarowanie uważałem za objaw spowodowanej alkoholem zmniejszonej samokrytyki. Nikomu to nie wyrządzało krzywdy, a do pewnego stopnia urozmaicało podróż. Mogło to być tolerowane w czasie pokoju. W czasie wojny od kapitana wymaga się jasnego umysłu, zdolnego podjąć słuszną decyzję, niekiedy w bardzo krótkim czasie, a do tego Szaman prawdopodobnie nie był zdolny. Po zejściu z Batorego podobno pływał na statkach amerykańskich, ale już nie w charakterze kapitana. Zmarł w 1960 roku, mając lat 74. New York pisał o nim, że był on najbardziej malowniczą postacią wśród kapitanów zawijających do portu w Nowym Jorku w okresie międzywojennym, że w czasie pierwszej wojny staranował niemiecką łódź podwodną i wielokrotnie ratował załogi tonących statków. Mówił szesnastoma językami i posiadał odznaczenia dwunastu państw, w tym najwyższe odznaczenie polskie.