W maju 1930 roku objąłem stanowisko lekarza sejmikowego we Włoszczowej. Powiat włoszczowski – to bardzo ubogie strony. Ziemia słaba, nieurodzajna, więc i rolnictwo na niskim poziomie. Gospodarstwa przeważnie karłowate, jeżeli większe, to z reguły znajdujące się w kilku lub kilkunastu, nieraz odległych od siebie miejscach. Wobec braku lokalnego przemysłu przeludnienie wsi duże i wiele trudności zarobkowych poza rolnictwem. Jeżeli wyjątkowo znajdzie się praca, to zarobki są śmiesznie niskie. Na przykład ludzie zatrudnieni przy kopaniu rowów otrzymywali 1 złoty dziennie, to jest tyle, ile kosztował jeden kilogram cukru. Bieda była spowodowana nie tylko rozdrobnieniem gospodarstw i przeludnieniem wsi, ale także zacofaną uprawą roli. Wprawdzie były wydawane różne zalecenia dotyczące np. siania poplonów, zakładania ogrodów owocowych, pozbywania się koni przez właścicieli karłowatych gospodarstw i używania krów jako siły pociągowej, jednak zalecenia te trafiały na ogół w próżnię. A że były możliwości zaradzenia biedzie i zacofaniu, świadczy działalność na tym terenie starosty Kotłubaja. Potrafił on w tych trudnych warunkach doprowadzić w czasie swojej kadencji do wybudowania paru szkół i kilkudziesięciu kilometrów dróg o twardej nawierzchni oraz do rozpoczęcia na dużą skalę prac nad komasacją i melioracją gruntów oraz wykorzystaniem nieużytków. Niestety, starosta ten nie utrzymał się długo. Musiał ustąpić kapitanowi R., a ten po niedługim czasie porucznikowi K., który, jak mówiono, był „równym chłopem”. Za kadencji porucznika K. byłem przypadkowo na odbywających się we Włoszczowej zawodach sportowych. Dla zwycięzców przeznaczono dwie nagrody: jedna – 50 złotych, a druga – 25 złotych. Pan starosta wręczył triumfatorom nagrody w postaci książeczek PKO i przy tej okazji dał im dobrą radę:
„Wiecie chłopcy, za te pieniądze to najlepiej popić, bo nikt wam tego nie odbierze”. W starostwie pracowało kilku urzędników, którzy niezależnie od tego, kto był starostą pracowali solidnie. Byli jednak i tacy, którzy czując się bezkarnie pokazywali, że są władzą. Na rynku we Włoszczowej wyznaczono kwatery dla furmanek, aby w dni targowe stały w odpowiednim porządku. Pewnego dnia nie targowego na pusty rynek wjechał gospodarz. Zostawił furmankę na środku rynku i udał się do sklepu. Przypadkowo przechodził syn miejscowego piekarza, tegoroczny maturzysta, od paru dni zatrudniony w starostwie.
„A ty cholero – powiedział do gospodarza – nie wiesz, gdzie masz stawiać furmankę? Jak cię posadzę do więzienia, to przez 5 lat świata bożego nie będziesz oglądał!” Gdy go zapytałem, od jak dawna ma taką władzę, bardzo się na mnie obraził. To poczucie własnej wielkości i lekceważenie innych było udziałem nie tylko urzędników. Pewnego razu zostałem wezwany do chorego w dużym majątku, którego właścicielkę tytułowano „Jaśnie pani”. Ja mówiłem do niej tylko „pani”, na co zaraz zareagowała i w rozmowie wtrąciła:
„Ma to w Polsce być dobrze, jeżeli jeden nie oddaje drugiemu tego, co mu się należy? Przychodzi do mnie dzisiaj taki nauczyciel, taki śmieć, takie nic i do mnie „proszę pani”, jak do pierwszej lepszej! Powiedziałam mu: „A wie pan, kim ja jestem? Z hrabiów G. Jestem!”.
Jednym ze smutniejszych widoków, jakie widziałem we Włoszczowej był targ na ludzi. Nie wiem, czy odbywał się każdego roku, ale podczas mego tam pobytu wiosną przyjechali dobrze odżywieni Niemcy w zielonożółtawych kurtkach i w zielonych kapeluszach z piórkiem z gromady nędznie ubranych i źle odżywionych kobiet i mężczyzn wybierali nadających się im robotników i robotnice.
Gdy przyjechałem do Włoszczowej, nie było tam lekarza powiatowego, więc siłą rzeczy musiałem go zastępować. Na biurku lekarza powiatowego zastałem zawiadomienie, że we wsi Węgrzynów choruje kobieta z objawami duru brzusznego. Zawiadomienie leżało na biurku już parę tygodni i chora do tego czasu albo już zdążyła wyzdrowieć albo umrzeć. Na wszelki wypadek pojechałem. Chora już wyzdrowiała, ale dowiedziałem się na miejscu, że we wsi od 1918 roku od czasu do czasu ktoś choruje na dur brzuszny i że dotychczas umarło z tego powodu kilkadziesiąt osób. Przeprowadziłem szczepienia przeciwdurowe u wszystkich mieszkańców wsi i zbadałem wodę w studniach. Studnie, w których woda nie była zdatna do picia, kazałem zasypać wapnem. O dokonaniu tych czynności zawiadomiłem Wojewódzki Urząd Zdrowia w Kielcach. W odpowiedzi otrzymałem do wypełnienia formularze statystyczne, w których były rubryki: liczba porządkowa, imię i nazwisko, data szczepienia, data zachorowania, przebieg choroby i uwagi. Ponieważ nie miałem spisu osób szczepionych, gdyż został u sołtysa, przesłałem formularze do Węgrzynowa z prośbą o wpisanie nazwisk. Po paru dniach otrzymałem je z powrotem z wpisanymi nazwiskami, datami szczepienia, uwagami oraz podpisami wójta i sekretarza gminy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na początku formularza wymieniono kilkadziesiąt osób, które zmarły w czasie od 1918 do 1930 roku, a podano je jako zaszczepione w 1930 r. Takich formularzy nie mogłem do Kielc wysłać, a innych nie miałem Wobec tego poprosiłem o przesłanie nowych.
W międzyczasie funkcję lekarza powiatowego objął doktor Tutlis, mój dobry znajomy z czasów uniwersyteckich. Gdy dowiedział się, że jestem we Włoszczowie, zaraz pierwszego dnia przyszedł do mnie i pochwalił się, że już rozpoczął urzędowanie polegające na napisaniu odpowiedniego pisemka i wysłaniu do Województwa wypełnionych formularzy, które zastał leżące na biurku w jego pokoju. Powiedziałem mu, dlaczego ja ich nie wysłałem. Tutlis wcale się tym nie przejął. Był zdania, że wojewódzkie urzędasy odłożą je ad acta, a najważniejszym jest, aby papierki przeszły swoją drogę urzędową. Ja nie byłem tego wcale taki pewien, ale okazało się, że Tutlis miał rację. Nie wiem jacy lekarze powiatowi byli poprzednio we Włoszczowej i na czym polegało ich urzędowanie, lecz sprawy zdrowotne powiatu na pewno mało ich interesowały. Poza durem brzusznym w Węgrzynowie, we wsi Bebelno większość mieszkańców chorowała na jaglicę, a do wsi Brzozowa syfilis był zawleczony jeszcze w 1915 roku i dotychczas nic nie było zrobione, żeby zlikwidować te choroby. Jako lekarz sejmikowy opiekowałem się dziatwą szkolną. Zdziwiło mnie, że w szkołach czterooddziałowych oddział czwarty był nieraz dwa, albo trzy razy liczniejszy od oddziału pierwszego. Powodem było to, że dzieci normalnie kończyły oddział czwarty w wieku 11 lat, a przymus szkolny obowiązywał do 14-go roku życia. Dzieci więc dalej musiały chodzić do ostatniego oddziału, aż do ukończenia 14-tego roku życia. Udałem się do inspektora szkolnego z propozycją, żeby bądź powiększył liczbę oddziałów w szkołach, bądź też zwolnił z obowiązku dalszej nauki te dzieci, które ukończyły oddział czwarty z wynikiem dobrym. Inspektor powiedział, że nic w tym zakresie zrobić nie może, gdyż w czterooddziałowej szkole mogą być tylko cztery oddziały, a dzieci muszą chodzić do szkoły do ukończenia 14-tego roku życia. Wobec takiego postawienia sprawy, gdy odwiedzałem szkołę, dawałem zaświadczenia wszystkim dzieciom, które ukończyły oddział czwarty z wynikiem dobrym, że ze względu na stan zdrowia są zwolnione z obowiązku uczęszczania do szkoły. Po pewnym czasie otrzymałem z Urzędu Wojewódzkiego pismo żądające wyjaśnienia, gdyż spłynęła na mnie skarga, że zwalniam dzieci z chodzenia do szkoły ze względu na stan zdrowia, a te rzekomo chore dzieci pasają gęsi lub krowy. Odpowiedziałem, że zwalniam tylko te dzieci, które ukończyły oddział czwarty z wynikiem dobrym, żeby nie przebywały w dusznych izbach i nie siedziały w za małych dla nich ławkach, nie nudziły się, nie przeszkadzały innym i nie wykoślawiały się fizycznie i psychicznie. Dalszej sprawy nie było.
Biedę było widać na każdym kroku. Gdy badałem dzieci, to prawie we wszystkich wioskach były one nędznie ubrane, źle odżywione i zawszone. Zimową porą tylko niektóre dzieci przychodziły do szkoły w butach, ogromna większość zjawiała się w trepkach, a gdy tylko zrobiło się cieplej – boso.
Ze wspomnień związanych z Włoszczową przypomina mi się zabawna historia z pewną wiadomością podaną w prasie. W1932 roku, a może w 1933, pracując już w Częstochowie, przeczytałem w jednym z pism warszawskich wzmiankę o napadzie bandyckim na terenie powiatu włoszczowskiego na pociąg pospieszny, zdążający ze Słupi do Szczekocin. Według podanej relacji, pociąg został zatrzymany na czerwonym świetle, po czym rozległy się strzały, jęki rannych i ryk lokomotywy. Bandyci zabrali jakiemuś inkasentowi teczkę z pieniędzmi i zniknęli w ciemnościach nocy. Po przeczytaniu tego artykułu byłem zdziwiony, że w Polsce, bez wielkiego rozgłosu, bez przecinania wstęgi i uroczystych otwarć, robi się rzeczy o dużym znaczeniu gospodarczym. Kiedy pracowałem w powiecie włoszczowski, jakieś dwa-trzy lata wcześniej, to pomiędzy Słupią a Szczekocinami były położone szyny kolejowe, po których w czasie kampanii buraczanej konie ciągnęły wagoniki wypełnione burakami. W czasie poza kampanią prywatny przedsiębiorca uruchamiał jeden wagonik zaprzężony w jednego konia i za niewielkie pieniądze przewoził pasażerów tam i z powrotem. Nie była to lokomocja szybka, jednak ze względu na stan tamtejszych dróg, była szybsza i pewniejsza od innych. Dzisiaj w tym samym miejscu kursują pociągi i to w dodatku pospieszne. Moje zadowolenie z postępu komunikacji nie trwało długo, gdyż po paru dniach ukazało się sprostowanie w następujących słowach: „W związku z notatką o napadzie bandyckim na pociąg Słupia – Szczekociny, niniejszym oświadczam, że nieprawdą jest, jakobym biegał pospiesznie, gdyż mój wiek mi na to nie pozwala. Nieprawdą jest, jakobym został zatrzymany czerwonym światłem, gdyż jestem częściowo ślepy, a poza tym nie znam się na kolorach. Nieprawdą jest też, jakobym ryczał, gdyż moje gardło absolutnie nie jest do tego dostosowane. Z poważaniem – koń, ciągnący kolejkę Słupia – Szczekociny”.
Na terenie powiatu Włoszczowskiego znalazłem się ponownie jesienią 1939 roku. Większych zmian na lepsze tam nie zauważyłem. W czasie tych ośmiu lat zdążono zrobić twardą nawierzchnię na 8-kilomentrowym odcinku drogi od Czarnicy do Secemina, w kierunku wioski Psary dodatkowo 1 kilometr.
W 1930 roku pomiędzy wioskami Secemin i Psary był piękny las sosnowy, który w ramach układu serwitutowego był oddany paru okolicznym wioskom. Miała to być własność wspólna, ale działacz BBWR z Psar, pan K. był zdania, że będzie lepiej, jeżeli każdy, komu się to należy, otrzyma swoją działkę. Wszyscy zgodzili się na podział i podziału dokonano. Prawdopodobnie nieprzypadkowo działka najpiękniejszego lasu przypadła panu K., który od razu drzewa wyciął i wszczął starania o unieważnienie podziału. Wtedy wszyscy chwycili za piły i siekiery i ponowny podział okazał się już niepotrzebny. W 1939 roku po lesie nie było już ani śladu. Dobrą robotę na terenie powiatu włoszczowskiego wykonali w tym okresie lekarze: dr Tutlis i dr Pieńkowski. Zlikwidowali syfilis, którego najwięcej było we wsi Brzozowa, choć pojedyncze przypadki trafiały się i w innych wioskach. Prawie całkowicie zlikwidowali jaglicę, występującą we wsi Babelno i w sąsiednich wioskach.