Częstochowa

W 1931 roku zacząłem pracować w szpitalu Ubezpieczalni Społecznej w Częstochowie. Szpital mieścił się w dwupiętrowym domu, tak zwanym fabrycznym, na przedmieściu Raków. Na parterze była kuchnia i biuro intendenta szpitala oraz przychodnia Ubezpieczalni Społecznej, mająca swoje biuro, aptekę, ambulatorium, pokój do naświetlań lampą kwarcową oraz pokoje przyjęć internisty, ginekologa i dentysty. Na pierwszym piętrze były sale szpitalne dla mężczyzn i laboratorium, na drugim – sale dla kobiet, dyżurka pielęgniarek, pokój lekarza i pokój izolacyjny. Byłem tak zwanym stałym lekarzem szpitala. Oprócz tego codziennie, z wyjątkiem świąt, przychodził na dwie godziny doktor Heyman, stary, doświadczony lekarz, który właściwie nadawał kierunek leczenia. Pielęgniarki były trzy, felczerów w ambulatorium dwóch. Obowiązkiem stałego lekarza było także robienie potrzebnych analiz i udzielanie pomocy ciężej rannym, którzy zgłosili się do ambulatorium. W pierwszym i drugim roku byłem dość często wzywany do ambulatorium, zwłaszcza wieczorami, kiedy zgłaszali się ranni pokłuci lub pocięci nożami. Były to ofiary bandy chuliganów, którzy bezkarnie grasowali na terenie Rakowa. Komendantem policji w Rakowie był mój kolega gimnazjalny, więc poszedłem do niego, aby go zapytać, dlaczego nie zrobi porządku z chuliganami. Powiedział mi, że nic na to poradzić nie może, gdyż oficjalnie on nic o tym nie wie. Żaden poszkodowany nie poskarży się i nikt nie będzie świadczył, że jakieś zajście widział. Dzieje się tak dlatego, że parę lat temu dwóch chuliganów za pobicie kogoś skazanych zostało przez sąd na ileś tam miesięcy aresztu, z zawieszeniem na trzy lata. W kilka dni po wyroku, zarówno poszkodowany, który chuliganów oskarżył, jak i świadek, który przeciw nim świadczył, zostali zamordowani. Nie przez tych, którzy otrzymali wyrok, tylko przez ich kompanów. Od tego czasu nikt nic nie widzi i nikt nic nie wie.

Z biegiem czasu liczba okaleczonych stale wzrastała. Wreszcie ktoś zadziałał. Pewnego dnia przyszedł do mnie policjant i poprosił, żebym z nim poszedł, gdyż na drodze ktoś leży, może ciężko ranny, może nieżywy. Niedaleko stacji kolejowej na chodniku leżał zabity młody człowiek. Stwierdziłem u niego ranę postrzałową. Kula weszła w okolicy dolnego kąta nosa, wyszła z tyłu podstawy czaszki. Zapytałem policjanta kto to taki. Powiedział, że to jeden z tutejszych chuliganów, który rzucił się na pracownika policji, a ten w obronie własnej strzelił do niego i jak widać – zabił go. Po jakimś czasie znów przyszedł do mnie ten policjant, żeby pójść z nim i zbadać kogoś leżącego na drodze, który wygląda na nieżywego. Tym razem młody człowiek, także nieżywy i także zabity strzałem w to samo miejsce co poprzedni, leżał na ścieżce prowadzącej wzdłuż torów kolejowych. Domyślałem się jaką otrzymam odpowiedź, ale na wszelki wypadek zapytałem kto to taki i kto go tak załatwił. A to, panie doktorze, jeden z tutejszych chuliganów – usłyszałem odpowiedź. Rzucił się na pracownika policji i ten w obronie własnej strzelił do niego, ale tak nieszczęśliwie, że go zabił. Do zabitych już więcej nie byłem wzywany, słyszałem jednak, że inni lekarze byli wzywani do pechowców, którzy napadali niewłaściwe osoby i przepłaciły to życiem. Nie wiem ilu chuliganów zlikwidowanych było w ten sposób, ale od tego czasu ran zadawanych nożem w ambulatorium już nie widziałem.

Szpital miał 87 łóżek, z których latem wiele nie było zajętych. Natomiast zimą zajęte były nie tylko wszystkie łóżka, ale często trzeba było dostawiać dodatkowo na korytarzach. Na tych leżeli przeważnie ludzie bezdomni. Niektórzy z nich powracali każdej zimy i mieli niezawodny sposób na przyjęcie ich do szpitala. Gdy przyszły mrozy, zazwyczaj w dzień targowy szli na rynek, gdzie było dużo ludzi i padali na ziemię. Robiło się zbiegowisko, wzywano policjanta, który był gdzieś w pobliżu. Policjant wzywał pogotowie, pogotowie przewoziło delikwenta do szpitala. W szpitalu raz ich bolało tutaj, raz gdzie indziej, raz mieli temperaturę, innym razem przez dłuższy czas jej nie mieli. Naprawdę zdrowi to oni nie byli. Każdemu coś dolegało, lecz mogłoby to być leczone w domu, gdyby mieli. Do swoich dolegliwości jakoś się przyzwyczaili i w czasie lata na ogół gdzieś pracowali. Przeważnie pasali krowy lub wykonywali jakieś lżejsze roboty, za co otrzymywali pożywienie i miejsce do spania w komórce lub stodole. Zimą byli niepotrzebni. W szpitalu, jako nie tyle chorzy co niedomagający mieli zazwyczaj swoje łóżka na korytarzu i zadowoleni, że mają ciepłe miejsce do spania i pożywienie, starali się być pomocni. To, że mogli spędzić zimę w szpitalu, było zasługą przede wszystkim pielęgniarek: pań Cinciarowej, Kałuzińskiej i Kretkowskiej, które miały „miękkie” serca. Czasem dopisały parę kresek temperatury, czasem zawyżyły tętno, byle tylko biedaków nie wypisano ze szpitala, bo gdzie oni pójdą. Gdy się zrobiło ciepło, dziękowali za opiekę, mówili, że kuracja bardzo im pomogła i sami prosili o wypisanie ich ze szpitala. Władze ubezpieczalni nie lubiły takich pacjentów i często urządzały inspekcje, które u mnie zawsze wypadały dodatnio. Raz tylko naczelny lekarz ubezpieczalni dr Biluchowski i dyrektor ubezpieczalni Matula w czasie inspekcji patrzyli na mnie z wyrzutem, gdy inspektor zaczął indagować jednego z pacjentów. Było to tuż przed świętami Wielkiej Nocy, już po przeniesieniu szpitala z Rakowa do Częstochowy. Pacjent zapytany przez inspektora, co mu dolega, odpowiedział:
„Tak rachować nagniotek.”
„A dawno pan już jest w szpitalu?”
„A rachować od Adwentu.”
„A dobrze panu tutaj?”
„Tak dobrze. Nie mogę narzekać. Starają się tu o mnie.”
„A długo pan tu jeszcze będzie?”
„Tak rachować myślę, że na święta to już pójdę do domu.”
Chciałem inspektorowi powiedzieć, żeby zapytał pacjenta, jak był leczony. lecz ten mnie uprzedził i powiedział:
„Panie doktorze, bardzo mi przykro, ale muszę panu powiedzieć, że szpital mamy dla chorych, a nie dla bezdomnych.”
” Ja nie jestem bezdomny – zaprotestował pacjent – ja mam swój dom!”
„To co pan tutaj robi?”
„Jak to, co robię? Najpierw urżnęli mi nogę w kolanie, potem w pachwinie.
Pacjent miał zgorzel starczą, która rozpoczęła się od palca, na którym miał odcisk, więc wyobraził sobie, że wszystkiemu był winny nagniotek.

Pewnego razu zgłosił się do szpitala kelner, który nie przerywając pracy leczył się ambulatoryjnie z powodu stałego bólu głowy. Kuracja nie pomagała i leczący lekarz skierował go na komisję lekarską, a komisja z kolei przysłała go na obserwację lekarską, a komisja z kolei przysłała go na obserwację do szpitala. Zbadałem chorego i na karcie chorobowej napisałem rozpoznanie: syfilis mózgu – ze znakiem zapytania. W celu upewnienia się, co do słuszności diagnozy, poleciłem pobranie krwi na odczyn Wassermana. Wieczorem pacjent wyskoczył przez okno i złamał sobie kość udową. Nałożyłem wyciąg i zawiadomiłem policję. Przyszedł komendant posterunku i zapytał pacjenta, dlaczego to zrobił. Powiedział, że życie mu się znudziło i chciał je zakończyć. W nocy pacjent zmarł. Sekcja wykazała rozległe zmiany syfilityczne w mózgu. Żona zażądała odszkodowania w sumie dziesięciu tysięcy złotych i wniosła sprawę do sądu. Wychodziła bowiem z założenia, że jeżeli podejrzewałem syfilis mózgu, to powinienem był również podejrzewać to, że pacjent może usiłować popełnić samobójstwo i powinienem był uniemożliwić mu to. Byłem badany w tej sprawie przez sędziego śledczego i prawdopodobnie sprawa byłaby szybko zakończona, gdyby nie to, że już po zakończeniu badania powiedziałem do sędziego, że możliwe, iż szybka śmierć była dla pacjenta w pewnej mierze wybawieniem z poważnych cierpień, gdyż przy tak rozległych spustoszeniach mózgu, jego życie byłoby bardzo ciężkie. W pierwszej instancji sprawa została umorzona. Nastąpiły odwołania i apelacje. Sprawa ciągnęła się dosyć długo, aż wreszcie najwyższa instancja orzekła, że to, co ja powiedziałem było moim prywatnym zdaniem, a w stosunku do pacjenta zrobiłem to, co zrobić należało.

Drugim ciekawym przypadkiem była pacjentka, którą przysłano z rozpoznaniem zapalenia płuc. Objawy te ni były typowe dla tej choroby. Pobrałem krew na odczyn Widala i okazało się, że pacjentka choruje na dur brzuszny. Nie mogłem jej przesłać do szpitala zakaźnego, gdyż stan jej zdrowia był bardzo ciężki i obawiałem się, że może nie przetrzymać transportu. Wobec powyższego umieściłem ją w izolatce i dopiero wtedy, gdy stan zdrowia uległ poprawie, przesłałem ją do szpitala zakaźnego. Tam po pewnym czasie wytworzyły się jej trzy ogniska nekrotyczne: małe na policzku, rozległe na lewym udzie i równie rozległe w okolicy prawego łokcia. W niektórych przypadkach duru brzusznego zdarza się, że naczynia krwionośne zostają zaczopowane i odżywiane przez nie odcinki ulegają nekrozie. To właśnie miało miejsce w przypadku wspomnianej pacjentki. Po wyleczeniu została na twarzy blizna niewielka, jednak szpecąca. Na udzie blizna była duża, ale nie powodowała dolegliwości. Natomiast blizna trzecia trzymała rękę w przykurczu i nie pozwalała jej rozprostować. Ta pacjentka również wniosła sprawę do sądu, żądając dziesięciu tysięcy odszkodowania. Dlaczego jednak żądała od naszego szpitala? W szpitalu zakaźnym nie dostawała żadnych zastrzyków, a u nas dostała ich kilka, głównie środków nasercowych. Otrzymywała je wszystkie w ramię. Adwokat powiedział jej, że owrzodzenie może nastąpić tylko wtedy, kiedy strzykawka, którą się robi zastrzyk jest zakażona i to im bardziej zakażona strzykawka, tym większe owrzodzenie, które niekoniecznie występuje w miejscu robienia zastrzyku. Owrzodzenie takie, jakie ona miała, świadczy o tym, że strzykawki były silnie zainfekowane. Adwokat zapewnił, że odszkodowanie będzie na pewno jej przyznane. Sprawa potoczyła się tak samo, jak poprzednia i tak samo pacjentka przegrała. Po jakimś czasie ta sama pacjentka zwróciła się do mnie z prośbą o poradę lekarską i przy sposobności powiedziała mi, że adwokat wyłudził od niej 800 złotych, co w tym czasie stanowiło dużą sumę. Był to ten sam adwokat, który prowadził poprzednią sprawę.

Inny nietypowy przypadek dotyczył pacjenta, którego przywieziono do szpitala w stanie bardzo ciężkim. Duży stopień sinicy, oddech powierzchowny szybki, tętno szybki ledwo wyczuwalne, ciało zimne, na całej powierzchni płuc rzężenie. W otaczającym powietrzu zapach czosnku. W rozpoznaniu napisałem: niedomoga serca po zapaleniu płuc i przepisałem środki nasercowe oraz wykrztuśne. Był to piątek. W sobotę doktor Heyman zgodził się z moją diagnozą i terapią, tym bardziej że pacjent poczuł się trochę lepiej. W niedzielę stan jego uległ dalszej poprawie. Po południu odwiedziła go żona i przyniosła bułki oraz garnuszek masła. Poprosiła o herbatę. Pacjent zjadł dwie bułki grubo posmarowane masłem, napił się herbaty i powiedział, że kolacji nie będzie jadł. Chory leżący na sąsiednim łóżku zdziwił się, że żona tamtego odchodząc zostawiła bułki, a zabrała resztę masła. W jakiś czas po odejściu żony pacjent zasnął i więcej się nie obudził. Odbył się pogrzeb i zdawało się, że zbrodnia została wykonana doskonale. Żona jednak popełniła błąd, gdyż wracając ze szpitala resztkę masła wrzuciła do Warty. Przypadkowo widział to ktoś, a ponieważ wrzucenie masła do rzeki nie jest rzeczą zwykłą, więc zaraz opowiadał o tym temu i owemu. Dowiedział się o tym chory leżący po sąsiedzku ze zmarłym pacjentem i po wyjściu ze szpitala zameldował o wszystkim na posterunku policji. Policjanci wzięli łódkę i popłynęli z biegiem rzeki. Po niedługim czasie poszukiwań znaleźli masło uwięzione w jakimś przybrzeżnym krzaku. W laboratorium odkryto w nim duże ilości arszeniku. Ekshumowano zwłoki i w nich także znaleziono arszenik. Dla mnie i dla dr Heymana zagadką było, dlaczego arszenik nie dał objawów ze strony przewodu pokarmowego. Doktor Heyman, który miał więcej wolnego czasu postanowił rozwiązać tę zagadkę. Po pewnym czasie dowiedział się, że arszenik podany w dużej ilości tłuszczu nie daje typowych dla otrucia tą trucizną objawów, poraża tylko akcję serca. Czy ta wiejska kobieta wiedziała to, czego my, lekarze nie wiedzieliśmy? A może to był tylko przypadek?

Każdego lata do naszego szpitala trafiało kilka pątniczek, które przyszły do Częstochowy z pielgrzymką. Wyczerpane kilkudniową pieszą wędrówką i niedożywione, gdy znalazły się w upalny dzień w kościele, traciły przytomność. Gdy po przeniesieniu na świeże powietrze i po odzyskaniu przytomności były nadal bardzo osłabione, wezwane pogotowie przywoziło je do szpitala. Latem w szpitalu było dużo miejsc wolnych, więc ulokowanie ich nie nastręczało trudności. Niektóre z tych pacjentek-pątniczek zwierzały się, że przyszły do Częstochowy, by prosić Matkę Boską o zdrowie dla siebie lub dla swoich bliskich. Inne prosiły, by Matka Boska wpłynęła na ich mężów, by je lepiej traktowali, a przynajmniej nie bili. Jedna była praktyczniejsza, gdyż prosiła Matkę Boską, by wpłynęła na swojego Syna, żeby jej męża powołał jak najszybciej do Swojej Chwały.

Pewna młoda i przystojna pacjentka, nie pątniczka, miała problem zgoła innej natury. Wyznała, że ma przyjaciela, który uważa, że kobieta, jeśli jest zadowolona ze swojego partnera, to zachowuje się jak dzika kotka: gryzie, kopie i drapie. Ona wiedząc o tych jego upodobaniach, tak właśnie się zachowywała, gdyż ją to bawiło, a przy tym chciała, żeby on czuł się jak stuprocentowy mężczyzna. Wszystko było dobrze dopóty, dopóki ona traktowała ten związek jako czasowy. Teraz nie chce, żeby ona wyszła za niego za mąż. Problem polega na tym, że choć on się jej bardzo podoba, rola dzikiej kotki nie odpowiada jej. Mogła grać ją raz na jakiś czas, ale nie stale. Chciała bardzo wiedzieć, czy normalne kobiety naprawdę zachowują się, jak dzikie kotki. Ona czuje się pod tym względem upośledzona, gdyż nie odczuwa najmniejszej potrzeby takiego zachowania się. Zapytała mnie, czy znam jakieś lekarstwo, które mogłoby doprowadzić ją do takiego stanu, w którym mogłaby grać rolę dzikiej kotki bez przykrości. Odpowiedziałem, że takiego lekarstwa nie znam. Pogryzionych i podrapanych mężczyzn nie widuję, natomiast widuję posiniaczonych i nawet poranionych, ale zawsze są to skutki pobicia. Małżeństwo nie doszło do skutku.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.