Początki na morzu

S/S Kościuszko – akwarela Adama Werki

Duńczycy wystawili w 1930 roku na sprzedaż trzy swoje transatlantyki: Polonię, Lituanię i Estonię. Polska wyraziła chęć nabycia ich, lecz nie miała ani załogi, ani doświadczenia w sprawach morskich. Wobec tego utworzono Polsko-Duńskie Towarzystwo pod nazwą „Linia Gdynia-Ameryka”. Polonii pozostawiono dawną nazwę, a Estonię i Lituanię przechrzczono na Pułaski i Kościuszko.

Statki miały pływać pod polską banderą, ale na razie z załogami duńskimi, które stopniowo miały być zastępowane przez załogi polskie. Gdy s/s Kościuszko jako pierwszy statek polski zawinął do portu w Nowym Jorku, tamtejsza Polonia zgotowała mu entuzjastyczne przyjęcie. Kłopot tylko z tym, że z załogą trzeba było rozmawiać po angielsku, gdyż z wyjątkiem kilku Polaków na niższych stanowiskach, załoga nie znała języka polskiego. Stopniowo Polacy przejmowali coraz to inne funkcje i wreszcie Duńczyków pozostało tylko tylu, ilu potrzeba było do obsłużenia pasażerów skandynawskich. W styczniu 1931 roku jako pierwszy statek z polskim kapitanem, którym był Mamert Stankiewicz i z polską załogą, przybył do Nowego Jorku s/s Pułaski. Gdy kapitan s/s Kościuszko przybył do Gdyni po raz ostatni, Linia Gdynia-Ameryka ofiarowała mu bezpłatny bilet na Polskie Koleje Państwowe. Kapitan chętnie z biletu skorzystał, zwiedził znaczną część Polski, a po powrocie do Gdyni wyraził zdumienie, że Polska ma takie duże miasta, uniwersytety i starą kulturę. Wożąc przez tyle lat polską biedotę był bowiem przekonany, że Polska to kraj biedaków i analfabetów. Takie pojęcie o Polsce jak ten kapitan miało wielu ludzi w wielu krajach, gdyż z Polski corocznie tysiące Polaków wędrowało w świat za chlebem. Byli to ludzie bez żadnych kwalifikacji i bez znajomości języka. Przyjmowali każdą pracę jaką im zaoferowano, przeważnie taką, jakiej nikt inny nie chciał wykonywać, a więc najgorszą i najmniej płatną.

Warunki, na jakich Duńczycy odstąpili swoje statki Polsce były dla nas korzystne. Zapowiadało się nawet, że Polska zrobiła dobry interes, ale wkrótce po rozpoczęciu działalności towarzystwa Linia Gdynia-Ameryka, Stany Zjednoczone ograniczyły przyjmowanie emigrantów. Czerpiące duże zyski z przewozu emigrantów towarzystwa okrętowe obsługujące linię północno-atlantycką, nawet te, które miały wieloletnie doświadczenie i wyrobioną reputację, poczuły się zagrożone bankructwem. W tych warunkach Linia Gdynia-Ameryka jako towarzystwo nowe, bez doświadczenia i w dodatku oczerniane i sabotowane, miało wielkie dane ku temu, aby zbankrutować. To, że nie tylko nie zbankrutowało, ale nawet się rozwinęło, to wielka zasługa tych, którzy się zdecydowali na wyjście Polski na morze, a także zasługa Polonii amerykańskiej. Polacy z Ameryki, jeżeli jechali do starego kraju, to tylko polskim statkiem. Nie zrażało ich nieraz to, że agenci biur podróży odradzali korzystanie z polskich statków nawet tym, o których wiedzieli, że są polskiego pochodzenia, nie mówiąc już o pasażerach innych narodowości. Mówili, że Polacy są brudni, zawszeni i nie mają pojęcia o pracy na morzu do tego stopnia, że podróże na polskich statkach są niebezpieczne.

Polonia amerykańska pomagała nie tylko żegludze morskiej w stawianiu pierwszych kroków. Pomagała także Polsce w wojnie 1918-1920 roku. W tym czasie wielu Polaków zamieszkałych w Stanach Zjednoczonych przyjechało do kraju, wstąpiło do wojska i walczyło o niepodległość Polski. Po zakończeniu wojny niektórzy pozostali w Ojczyźnie, większość wróciła do Ameryki.

W roku 1936 jednym z pasażerów m/s Piłsudski był pułkownik Armii Amerykańskiej Stażyński. Udawał się do Warszawy, aby podjąć starania u naszych władz o uzyskanie jakiejś odznaki dla swoich ziomków, którzy walczyli o Polskę. Nie musiało to być odznaczenie bojowe lub odznaczenie, do którego przywiązane były jakieś pobory. Ot, po prostu medal stwierdzający, że jego właściciel brał udział w wojnie, którą Polska w tym czasie prowadziła. Trzeba tu dodać, że ci którzy wstąpili do Armii Amerykańskiej, już za sam wyjazd do Europy otrzymali medal. Otrzymywali też medale za jakąś większą akcję, w której brali udział. Jeżeli któryś został ranny, otrzymywał rentę. Jeżeli został zabity, rodzina otrzymywała odszkodowanie. Po skończonej wojnie każdy kto przeżył, korzystał z przywilejów należnych weteranom. Ci, którzy wstąpili do Armii Polskiej wiedzieli, że na to, co by otrzymywali w Armii Amerykańskiej liczyć nie mogą. Uważałem, że tak skromne wymagania pułkownika Stażyńskiego powinny wywołać rumieniec wstydu na twarzach tych, co mieli decydować, że sami o tym nie pomyśleli. Jednak nie zawstydzili się. Gdy pułkownik Stażyński wracał do Stanów zapytałem go, jak swoją sprawę załatwił. „Załatwili mnie odmownie” – powiedział.

Odradzanie odbywania podróży na statkach polskich nie zawsze było podyktowane złą wolą. Raz na przykład byłem w biurze podróży w Nowym Jorku, gdy jakaś pani profesor przyszła, aby zamówić dla swojej klasy wycieczkę po Europie, z pominięciem Polski. Jako przyczynę podała obawę przed zarażeniem się tyfusem plamistym. Istotnie, w owym czasie było w naszym kraju kilka ognisk tej choroby. Wszy, które są przenośnikami tyfusu plamistego, niestety znajdowano na polskich statkach. Było to poważnym czynnikiem odstraszającym pasażerów od statków polskich. Drugą obawą obaw były często pożary na Batorym. Jeden z pożarów powstał z całą pewnością przypadkowo. Trzy czy cztery zdarzyły się w miejscach, do których pasażerowie mieli dostęp: jeden np. w wolnej kabinie, w której zapaliło się łóżko. W drugim przypadku również w łóżku, w niezajętej kabinie, znaleziono samozapalający materiał chemiczny, który nie zdążył się jeszcze zapalić. Innym razem w ładowni zapaliła się skrzynia wypełniona starym żelastwem, trocinami i samozapalnym materiałem chemicznym. Na skrzyni adresy nadawcy i odbiorcy były fikcyjne. W tym i poprzednim przypadku sabotaż był oczywisty. Nie wiadomo jednak, w czyim interesie zostało to zrobione.

Kiedy Polska stawiała pierwsze kroki na morzu – kolejki podziemne z Górnego Manhattanu i Brooklynu w kierunku przeciwnym jechały wagony przepełnione marnie ubranymi kobietami, mówiącymi po polsku. Były to polskie sprzątaczki, które jechały sprzątać biurowce. Obecnie starsze pokolenie pomału wymiera, młodsze zdobyło wykształcenie i zajmuje lepsze stanowiska. Polskie sprzątaczki zapewne jeszcze jeżdżą do pracy, lecz już nie w takiej ilości, żeby zwracać na siebie uwagę.W stosunku do swej liczebności Polacy odgrywają w życiu społecznym Stanów Zjednoczonych rolę raczej małą. Nie tak małą jednak, jakby to można było sądzić na podstawie brzmienia nazwisk, gdyż wielu obywateli polskiego pochodzenia nosi w Stanach nie polskie nazwiska. Jednym zmieniono nazwiska w miejscach pracy, gdyż były za trudne do wymówienia. Na przykład Książkiewicz zamieniono na Sisco, Robakiewicz na Rico. Inni znów po prostu nazwiska skrócili, aby były łatwiejsze do wymówienia, np. Domaniewski na Doman, Radobiowski na Rado itp. Jeżeli rodzice z tak zmienionymi nazwiskami dali dzieciom imiona Virginia, Pamela, Robert lub Walter, to trudno było domyśleć się, że to są obywatele polskiego pochodzenia.

W czasie II Wojny Światowej tysiące Polaków zostało rzuconych po całym świecie. Większość z nich to ludzie z kwalifikacjami. Reprezentują oni Polskę zupełnie inaczej niż dawni biedni polscy emigranci. Ja, dopóki nie wyjeżdżałem z kraju, to na podstawie prasy i literatury byłem przekonany, że Polacy na świecie są szanowani. Dlatego też zostałem niemile zaskoczony, gdy jako lekarz okrętowy na s/s Kościuszko w maju 1935 roku przyjechałem po raz pierwszy do Nowego Jorku i gdy statek zatrzymał się na kwarantannie, że obywatele amerykańscy, skandynawscy i wszyscy pasażerowie pierwszej i drugiej klasy mogli od razu zejść na ląd. Z pozostałej reszty pasażerów, kobiety skierowano do jednej jadalni, mężczyzn do drugiej. Następnie sanitariuszki u kobiet, a u mężczyzn sanitariusze, zaczęli szukać wszy na głowie, za kołnierzem, pod pachami i w pachwinach. Było mi bardzo wstyd, lecz nic na to poradzić nie mogłem, gdyż taki był zwyczaj. Sanitariuszka znalazła wszy u dziewczyny, która następnie wraz z całą rodziną składającą się z 5 osób została zabrana na Ellis Island, celem odwszenia. Jak mnie poinformowano, odwszenie trwa dwa tygodnie i kosztuje 10 dolarów dziennie od osoby. Po przyjeździe do Gdyni powiedziałem dyrektorowi Linii Jacyniczowi, że wszy są stanowczo dla Linii za drogie. „Niech doktór postara się, żeby były tańsze. Chętnie w tym panu pomożemy” – powiedział Jacynicz. Poprosiłem o kilkadziesiąt par bielizny i drugą pielęgniarkę. Miała ona doglądać, żeby pasażerowie trzeciej klasy, nie Amerykanie i nie Skandynawowie, w czasie rejsu kilkakrotnie zmieniali bieliznę. Miała też badać ich głowy na obecność wszy. Moja prośba została załatwiona pozytywnie. Otrzymałem 80 par bielizny osobistej, zaangażowano również pielęgniarkę, p. Olan. Wykrycie wszy u przybywających do USA pociągnęło za sobą tylko koszty odwszawiania. Natomiast wykrycie takich chorób jak: gruźlica, choroby weneryczne czy umysłowe, nawet w jakiś czas po zejściu pasażera ze statku, lecz przed uzyskaniem obywatelstwa, pociągało za sobą wysokie koszty dla linii i deportację. Wobec tego w swoim raporcie o stanie sanitarnym statku meldowałem zarówno tych, u których chorobę stwierdziłem, jak i tych, u których ją podejrzewałem. Po stwierdzeniu przez inspektora sanitarnego jednej z tych chorób u osoby zameldowanej pociągało oczywista za sobą deportację, lecz koszty dla Linii były znacznie mniejsze.

Po paru podróżach dostałem zaproszenie od szefa kwarantanny amerykańskiej w Nowym Jorku, który powiedział mi, że jego inspektorzy potwierdzają to, co ja podałem w swoim raporcie. Wobec tego nie będzie on przysyłał inspektorów na statek, tylko oprze się na moich raportach. Udzielił mi tak zwanej radio praktyki, polegającej na tym, że na 24 godziny przed przybyciem do portu wysyłałem do szefa kwarantanny w Nowym Jorku depeszę o stanie sanitarnym statku. Jeżeli nie było na nim choroby zakaźnej, to statek otrzymywał prawo wejścia do portu bez zatrzymywania się na kwarantannie. W porcie podpisywałem odpowiedni dokument w imieniu pracownika kwarantanny amerykańskiej. Było to wielkim udogodnieniem dla statku, gdyż kwarantanna urzęduje tylko do godziny 17-ej. Gdy przypłynęliśmy krótko przed tą godziną lub już po niej, to musieliśmy czekać do następnego dnia.

Transatlantyk m/s Piłsudski

Po powrocie do Gdyni zostałem oddelegowany do Triestu celem dopilnowania wyposażenia szpitala, na podlegającym tam ostatnim zabiegom kosmetycznym m/s Piłsudskim. Wyposażenie szpitala nie nastręczało żadnych trudności. Wszystko, co było dla niego zamówione, zostało dostarczone w przewidzianym czasie. Inne prace wykończeniowe na Piłsudskim przebiegały zgodnie z planem i również zgodnie z planem wyruszył on w podróż do Palermo. W czasie rejsu okazało się, że na jednej sekcji nie działa klimatyzacja. Ponieważ nie wszystkie kabiny były zajęte, więc część pasażerów przeniesiono do innych sekcji, a część do szpitali. Byli jednak i tacy, którzy woleli gorącą kabinę niż szpital.

W Palermo wycieczkowicze zwiedzali miasto, w którym najważniejszymi obiektami był Zamek Królewski i Uniwersytet, a poza tym ślady panowania Fenicjan, Kartagińczyków i Rzymian. Następnym portem był Algier, w którym przede wszystkim zwiedzano Kasbę. Z miasta wracałem ze starym oficerem, który powiedział, że musi kupić jakiś drobiazg, bo bardzo lubi kupować u Arabów. Weszliśmy do niewielkiego sklepiku, w którym był tylko sam kupiec. Starszy wybrał portfel i zapytał o cenę. Odpowiedź – 400 franków. Starszy zaoferował 25 franków. Arab zemdlał, lecz oprzytomniał szybko i powiedział, że z żalem oddałby towar za 400 franków, ale dla tak sympatycznego cudzoziemca gotów jest oddać za 300. Arab coraz to obniżał cenę, ale dlatego, żeby zrobić przyjemność tak sympatycznym cudzoziemcom. Cena została obniżone do 75 franków, starszy powiedział, że niestety nie ma już czasu na dalsze targi, ale ma jeszcze 50 franków, których chce się pozbyć, czy ta suma kupcowi odpowiada? Oczywiście, że odpowiada. Do portfela kupiec dołączył mały plan tej dzielnicy miasta, na którym było zaznaczone miejsce jego sklepu. Poprosił też, żeby w przyszłości nie kupować gdzie indziej, tylko u niego.

Z Algieru wypłynęliśmy wieczorem do Malagi. Po kolacji jak zwykle był dancing. Oficer prasowy nadawał reportaż do radia w Warszawie. „Jest piękna księżycowa noc, nad spokojną wodą unosi się lekka mgiełka, nieutrudniająca widoczności, a sprawiająca wrażenie, że statek płynie w chmurkach”. Następnie podawał, że w tej chwili w głównym salonie jest dancing. Pani ministrowa taka tańczy z panem generałem takim, potem nastąpiło wyliczanie wszystkich prominentek ii prominentów, nie tylko tańczących, ale i spacerujących po pokładzie spacerowym lub siedzących w barze. Prasowy starał się sumiennie wykonywać swój reportaż, uważając, by nie pominąć nikogo. Jego dobre intencje zostały źle przyjęte w Warszawie. Po przyjeździe do Malagi zastał tam oczekujący na niego bilet na przejazd do Gdyni i kandydata do objęcia jego stanowiska. W Maladze był ostatni upalny dzień naszej podróży.

Na morzu.

Po przekroczeniu Gibraltaru, Północny Atlantyk przywitał nas sztormową pogodą i wiele osób chorowało na chorobę morską. Po kilkunastu godzinach sztorm ucichł i do Gdyni mięliśmy piękną, jesienną pogodę. W Gdyni usprawniono klimatyzację na sekcji, na której nie działała i w pierwszą podróż do Stanów m/s Piłsudski wyruszył z kompletem pasażerów. Zaraz na początku Atlantyk przywitał nas gwałtownym sztormem. Dziób Piłsudskiego co raz to zanurzał się w fali, a później wypływał jak łódź podwodna. Na pokładzie spacerowym lewej burty, w miejscu łączenia płyt w farbi zrobiła się wąska szczelina, sięgająca od sufitu do podłogi. Jakiś dowcipniś powiedział, że w tym miejscu statek zaczyna się łamać. Przez cały czas sztormu widać było przed szczeliną zatroskanych pasażerów, sprawdzających, czy szczelina rozszerza się. Szczelina się nie rozszerzała i sztorm się uspokoił. Martwa fala była jeszcze dość wysoka, gdy w nocy zadzwonił do mnie kapitan Stankiewicz i powiedział, że w pobliżu jest statek towarowy, na którym jeden z członków załogi ma krwawiącą ranę na nodze. Zastosowano ucisk powyżej rany i krwawienie ustało, ale ucisk nie może trwać długo i trzeba będzie go zluźnić. Wobec tego pyta, czy nie byłbym skłonny przejść na ten statek i ranę odpowiednio opatrzyć. Wprawdzie była to noc, ale jeżeli marynarze mogą jeździć motorówką, to i ja też mogę. Wyraziłem zgodę. Ubrałem się, wziąłem małą walizeczkę, w której miałem zestaw do drobnych zabiegów chirurgicznych i byłem gotów. Wkrótce przy burcie znalazła się motorówka, zszedłem do niej po drabinie. Było w niej dwóch marynarzy, którzy asekurowali mnie przy schodzeniu i motorniczy. Od tych, którzy mnie asekurowali wyraźnie czułem zapach alkoholu, co mnie trochę zaniepokoiło. Na lince opuszczono moją walizeczkę i ruszyliśmy w drogę. Noc była pochmurna, ciemna, statku nie było widać, tylko wysoko na maszcie było jakieś światełko. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu statku zapalono światła boczne, przez burtę przerzucono ni to schodki, ni to drabinkę, mającą cztery czy pięć stopni, po której bez najmniejszej trudności dostałem się na pokład. Na pokładzie asekurowało mnie przy wchodzeniu także dwóch marynarzy i od nich także było czuć alkohol. W łóżku leżał 40-50 letni mężczyzna wyraźnie pijany. Powiedział, że nóż rzucił na łóżko, a potem chcąc położyć się do snu, usiadł na nim. Rana była dość długa, ale raczej płytka. Miała dwa krwawiące naczynia, które podwiązałem, ranę zszyłem, nałożyłem opatrunek i uważałem, że najgorsze mam za sobą. Myliłem się jednak, gdyż ranny zapytał, ile mi się należy za moją pracę. Powiedziałem, że jest to pomoc w nagłej potrzebie. Każdy w miarę swoich możliwości obowiązany jest jej udzielić i za to żadna zapłata mu się nie należy. To chociaż butelkę rumu proszę przyjąć. Powiedziałem, że to także jest zapłata, tylko w innej formie. To chociaż kieliszek rumu proszę z nami wypić. Żeby skończyć z pijakami – zgodziłem się. Robi – przynieś kieliszki – powiedział ranny. Robi przyniósł tacę, na niej cztery szklaneczki i butelkę rumu. Zaprotestowałem przeciwko szklaneczce, tamci upierali się, że to taki marynarski zwyczaj. Takiej ilości rumu nigdy nie piłem i obawiałem się, że się upiję i nie będę w stanie powrócić na statek. Tamci jednak tak nalegali, że się zgodziłem. Tamci wlali sobie zawartość szklaneczek do gardła, jakby to była woda sodowa. Ja rozkaszlałem się, przy tej okazji większość rumu rozlałem na podłogę, a pozostałą niewielką ilość wypiłem. Chcieli uzupełnić to, co rozlałem, ale udało mi się wyjść na pokład. Po drabince swobodnie zszedłem do motorówki i bez żadnych trudności wróciłem na statek.

W Nowym Jorku witały nas syreny wszystkich przebywających tam statków. Piłsudski nie zatrzymując się na kwarantannie popłynął prosto do przystani, gdzie odpowiedni dokument klarujący statek, podpisałem w imieniu pracownika kwarantanny amerykańskiej.

W parę miesięcy później w drodze do Stanów Zjednoczonych na Atlantyku przez parę dni mieliśmy bardzo silny sztorm. Po zakończeniu sztormu, gdy martwa fala była jeszcze dość wysoka, zadzwonił do mnie kapitan Stankiewicz i powiedział, że na statku gdzieś w pobliżu jest bardzo chora niewiasta. Długo chorowała na morską chorobę, teraz jest bardzo słaba, nie może, czy nie chce ani pić, ani jeść. Nie jest zupełnie przytomna i robi wrażenie, że nie przeżyje podróży, wobec tego zapytuje, czy nie zechciałbym jej odwiedzić. Powiedziałem, że odwiedzę ją bardzo chętnie i mam nadzieję, że będę mógł jej pomóc. Przypuszczałem, że jej dolegliwości są spowodowane odwodnieniem organizmu i zachwianiem równowagi elektrolitów. Do swojej walizeczki z lekarstwami włożyłem litrową butelkę płynu fizjologicznego z glukozą i wsiadłem do motorówki, która znalazła się przy burcie. Kołysanka po dość wysokiej fali nie była zbyt przyjemna, lecz trwała krótko. Pacjentka miała lat około 50, była wychudzona, blada, niezupełnie przytomna, co raz to robiła jakieś grymasy i miała drgawki rąk i nóg. Igłę kroplówki umieściłem w przegubie łokciowym i rękę trzeba było trzymać bardzo silnie, gdyż co chwila szarpały ją jakieś skurcze. Po paru minutach skurcze uspokoiły się, a po jakimś czasie na twarzy pojawił się jakby uśmiech. Potem zaczęła płakać. Nie mogłem zapytać jej, dlaczego płacze, gdyż była Rumunką, a ja rumuńskiego nie znałem. Poproszono jednego z pracowników, który mógł się z nią porozumieć i ten zapytał ją o przyczynę płaczu. Odpowiedziała, że ona nie płacze, tylko się cieszy. Była pewna, że wkrótce umrze i nie zobaczy córki, do której teraz jedzie. Teraz czuje, że życie do niej wraca i bardzo się z tego cieszy. Byłem zdumiony, że tak szybko i skutecznie można pomóc choremu i w przyszłości wiedziałem, jak pomagać chorym na morską chorobę. Przede wszystkim zamiast podawać lekarstwa doustnie, podawałem je w czopkach. Leki podane doustnie mogły być zwymiotowane wcześniej niż zaczęły działać. Podane w czopkach zostały zresorbowane i spełniły zadanie, jakiego się po nich nie spodziewano. Gdy występowały objawy wskazujące na zaburzenie równowagi elektrolitów, stosowałem płyn fizjologiczny doodbytniczo. Pielęgniarki miały trochę więcej zajęcia, lecz nie narzekały, gdyż widziały jak „na oczach” poprawiał się stan chorego i zbierały za to podziękowania.

Pływałem do marca 1938 roku, lecz już nie byłem wzywany na statki. Ponownie zacząłem pływać w styczniu 1946 roku, początkowo na s/s Pułaski, którego portem macierzystym była Kalkuta. Z Kalkuty pływaliśmy do różnych portów Oceanu Indyjskiego z transportami wojskowymi. Wojsko miało swoje lekarstwa. Ja opiekowałem się załogą i bardzo nielicznymi pasażerami. Tam choroba morska była ogromną rzadkością. Natomiast ludzie pocili się, wobec czego znów następowało odwodnienie organizmu i zachwianie równowagi elektrolitów. W tych wypadkach płyn fizjologiczny przynosił szybką poprawę.

W marcu 1974 roku powróciłem na Atlantyk. Do Stanów nie płynęliśmy teraz trasą na północ od Szkocji, na której prawie w każdej podróży spotykaliśmy bardzo silne sztormy, lecz trasą na południe od Anglii, gdzie sztormy były rzadkie i mniej gwałtowne. Morska choroba nie była tam tak nieprzyjemna jak na trasie północnej.

1974r. Już na emeryturze witając się na Batorym z oficerami. Z wieloma z nich kiedyś pływałem.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.