Rozbrajanie okupantów

JEDNOSTKA HARCERSKA I PUŁKU UŁANÓW KRECHOWIECKICH

Jesienią 1918 roku uczęszczałem do szóstej klasy gimnazjum Ks. Jano- skiego w Piotrkowie Trybunalskim, który był pod okupacją austriacką. 1 listopada Austria skapitulowała i skończyła się jej władza na terenach okupowanych. We wszystkich miastach zaczęto tworzyć nową administrację i świeżo zorganizowane władze zwróciły się do społeczeństwa z prośbą o współpracę.

Nasza klasa zgłosiła gotowość przyjścia z pomocą. Powiedziano nam, źe musimy wybrać spośród siebie przedstawiciela, który będzie otrzymywał polecenia, co mamy robić. Wybrano mnie. Otrzymałem polecenie, by wziąć 6 chłopców i rozbroić kompanię Węgrów, kwaterujących w zabudowaniach fabryki na przedmieściu Piotrkowa Bugaju. Otrzymałem siedem karabinów i siedem biało – czerwonych opasek. Ustawiłem klasę według wzrostu w jeden szereg, odliczyłem 6 chłopców i dałem im opaski. Tadziowi Bieńkowskiemu, który był wśród odliczonych i mieszkał w pobliżu, dałem wszystkie karabiny i poprosiłem go, by je zaniósł do swojego mieszkania. Chłopcy, którzy mieli ochotę pokazać się na mieście z karabinami, byli zaskoczeni i niezadowoleni i pytali, dlaczego mają iść bez karabinów. Powiedziałem im, że Węgrzy są bardzo czuli na punkcie honoru i w obawie, żeby ich nie posądzono o to, że przestraszyli się siedmiu uzbrojonych nastolatków i cała kompania dała się rozbroić, po prostu nie będą chcieli z nami rozmawiać. Powiedzą, żeby przyszedł ktoś starszy. I co wtedy zrobimy? Rzucimy się na nich i rozbroimy ? Chłopcy pomyśleli przez moment i przyznali mi rację. Poszliśmy bez karabinów. Wartownikowi przy bramie fabryki powiedziałem, w jakiej sprawie przychodzimy.

Wartownik wezwał komendanta warty, z którym poszedłem do dyżurnego oficera. Powiedziałem mu, że ponieważ Austria wycofała się z dalszego prowadzenia wojny, to oni zostawią broń i powrócą do swoich domów. Zarząd miasta w obawie, by ta broń nie dostała się w niepowołane ręce przysyła nas, byśmy ją zabezpieczyli. Oficer poprosił mnie, bym na niego zaczekał i wyszedł. Powrócił po kilkunastu minutach i poszedł ze mną do hali, w której kwaterowali żołnierze. Gdy im powiedział, że wojna skończona i że ja przyszedłem, aby zabezpieczyć ich broń, by się nie dostała w niepowołane ręce, rozległy sie liczne głosy “ojra”. Kilkunastu przybiegło do mnie i podrzucali mnie parę razy do góry. Być bezwładną masą, którą ktoś podrzuca do góry, to uczucie raczej nieprzyjemne, jednak nic złego mi się nie stało. Poprosiłem, by broń, amunicję i cały ekwipunek wynieśli na podwórze, co Węgrzy z przyjemnością uczynili. Na ulicy zatrzymałem pustą furmankę wracającą z Lodzi, dokąd zawoziła wapno. Wszystko załadowaliśmy na nią i zawieźliśmy do urzędu miasta.

Karabinki, jakie poprzednio otrzymaliśmy, były małe, podobno włoskie, dostaliśmy także po jednym magazynku zawierającym sześć naboi. W zarządzie miasta poprosiłem, by mi pozwolono uzbroić całą klasę, gdyż na Bugaju Węgrzy mieli strzelnicę i cele były ustawione o 200, 300 i 500 metrów. Powiedziałem, że poćwiczymy tam przez kilka dni, gdyż możemy być potrzebni, a lepiej żebyśmy byli lepiej obeznani z bronią. Otrzymaliśmy 32 karabiny, bo tylu nas było w klasie i tyleż pasów z dwoma ładownicami, o ile dobrze pamiętam, było w nich po 40 naboi. Ćwiczyliśmy tylko parę dni i wszyscy chłopcy osiągnęli dobre wyniki Austriacy wyjechali, lecz oddziały niemieckie, takie jak ochrona stacji kolejowych, magazynów wojskowych i żandarmeria pozostały. 11 listopada Niemcy skapitulowali. Trzeba było te oddziały rozbroić. Dostałem polecenie rozbrojenia żandarmów w Koluszkach. Pojechałem do Koluszek z całą klasą. Żandarmi kwaterowali w pewnej odległości od stacji. Udaliśmy się w kierunku ich kwatery i spotkaliśmy ich, jak szli w kierunku stacji. Było ich 17. Chłopców rozstawiłem w poprzek drogi. Poszedłem na spotkanie Niemców bez broni. Gdy byli kilkanaście kroków ode mnie dałem znak, by się zatrzymali. Szli dalej. Zatrzymali się 4-5 kroków przede mną. Wachmistrz, który szedł na czele czwórkowej kolumny, dość ostro zapytał, co to znaczy ? Powiedziałem, że Niemcy przegrali wojnę, więc muszą wracać do domów bez broni. “To co mam robić ?”. “Powiedzieć swoim ludziom, by broń i amunicję złożyli na poboczu drogi”. Wachmistrz pomyślał chwilę i powiedział swoim, by karabiny ustawili w kozły i amunicję położyli obok. “Czy tornistry też mamy zostawić?”. “Też.” Żandarmi prawdopodobnie byli przygotowani na taką ewentualność, gdyż wyjęte z tornistrów przedmioty osobistego użytku od razu znalazły się w workach. Po rozbrojeniu żandarmów pozwoliłem im iść na stację.

Przywołałem chłopców, by zabrali pozostawiony przez nich ekwipunek i poszliśmy na stację kolejową. Tam awantura, zebrał się dość duży tłum, wymyśla żandarmom i słychać głosy domagające się powieszenia przynajmniej paru z nich. Uciszyłem wszystkich i poprosiłem aby wybrali tych, którzy zachowywali się przyzwoicie. Wybrano ośmiu, pięciu mówiących po polsku Ślązaków i trzech Niemców.

Ci z życzeniami szczęśliwego powrotu do domów udali się w stronę nadjeżdżającego pociągu do Piotrkowa. Pozostałych dziewięciu ulokowałem w oddzielnym przedziale wagonu trzeciej klasy, przywiozłem do Piotrkowa i oddałem w ręce milicji, która zabrała ich do więzienia. Dalszego ich losu nie znam.

Gdzieś pod koniec listopada, jeden z kolegów z naszej klasy Marian Borowski, w czasie przerwy między lekcjami zwrócił się do klasy z taką przemową: „Na wschodzie toczą się walki, które zadecydują o losach naszego kraju, a my przyglądamy się temu, jakby to nie o naszą przyszłość chodziło. Uważam, że stać nas na to, by chwycić za broń i bronić granic naszego kraju. W Warszawie organizuje się jednostka harcerska, w skład której będzie wchodziła piechota, kawaleria i artyleria. Ja postanowiłem wstąpić do Królowej Broni, to jest do piechoty. Czy ktoś z kolegów nie zechciałby dotrzymać mi towarzystwa ?”. Zgłosiło się nas siedmiu. Kacperski, Mon- siorski i Olszewski wybrali piechotę. Ja, Przybylski i Żarski kawalerię, Szmidt – artylerię.

Następnego dnia – pojechaliśmy do Warszawy i zgłosiliśmy się do koszar przy ulicy Ciepłej 32, w których poprzednio kwaterowała jakaś jednostka niemiecka. W wielkiej hali było dużo prycz i kilku młodych ludzi. Przydzielono nam prycze. Po południu wróciła większa ilość tych, którzy na mieście pełnili służbę wartowniczą. Dostaliśmy obiad, potem kolację i udaliśmy się na spoczynek.

Następnego dnia zostałem wyznaczony do pełnienia warty przy Pałacu Saskim, który musiał być siedzibą wyższych władz wojskowych, gdyż co jakiś czas przychodzili tam i wychodzili starsi rangą oficerowie. O kawalerii, czy artylerii nie było mowy. Okazało się, że ta jednostka harcerska – to w rzeczywistości jednostka piechoty. Raz zrobiliśmy wypad do Żyrardowa by rozbroić “czerwonych”. Pojechało nas około 30. Dowódcą był jakiś oficer legionowy. Po przyjeździe do Żyrardowa późnym popołudniem, dowódca powiedział nam, że mamy iść za nim kolejno jeden za drugim. Szliśmy chodnikiem. Przyszliśmy do zabudowań jakiejś fabryki, przed bramą której stał wartownik w cywilnym ubraniu z czerwoną kokardą. Wartownik nie bronił nam wstępu. Po schodach weszliśmy do wielkiej hali, w której podobno poprzednio także kwaterowali Niemcy. Było tam dużo prycz i kilkunastu młodych ludzi z czerwonymi kokardami i jeden trochę starszy jegomość. Na stojakach stało kilkadziesiąt karabinów. Nasz dowódca porozmawiał z tym nieco starszym i obaj gdzieś poszli. Wdaliśmy się w rozmowę z czerwonymi. Ktoś zaproponował, byśmy zaśpiewali jakąś piosenkę. Wybór padł na “Rozkwitały pęki białych róż”, po nich jeszcze dwie, czy trzy modne wtedy piosenki wojskowe. Było już dosyć późno, przyniesiono nam chleb i kawę i po zaspokojeniu głodu skorzystaliśmy z prycz.

Następnego dnia znów kawa i chleb, trzeba przyznać, że w dostatecznej ilości. Tego dnia była jakaś manifestacja, na jakimś placu wielki tłum kobiet, mężczyzn i podlotków. Jedni z czerwonymi kokardami, drudzy bez. Z balkonu ktoś przemawiał, lecz nie wiedzieliśmy kto i nie słyszeliśmy co mówił, gdyż byliśmy dość daleko od niego. Czerwoni stali obok nas. Przemowa trwała dość długo, wreszcie ktoś zaczął śpiewać “Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Tłum to podchwycił i zarówno ci z kokardami, jak i ci bez śpiewali z zapałem. Po zakończonym śpiewie, tłum zaczął się rozchodzić, a my udaliśmy się na stację kolejową. Większość czerwonych zdjęła kokardy i przyjechała z nami do Warszawy.

Mój ojciec za młodych lat służył w pułku kirasjerów, mój starszy brat, Wojciech, późniejszy ojciec Bogumił, również odbywał służbę w pułku kirasjerów, więc uważałem, że moje miejsce jest także w kawalerii. Gdy po pewnym czasie dostarczono nam mundury pomyślałem, że jak raz włożę na siebie mundur piechoty – to już się go nie pozbędę. Wobec tego, zamiast zgłosić się po mundur, kupiłem bilet kolejowy do Piotrkowa i powróciłem do klasy.

Los tych, którzy razem ze mną pojechali do Warszawy był różny. Inicjator wyjazdu Borowski otrzymał postrzał w prawy bark, stracił władzę w prawej ręce i wrócił do domu jako inwalida. Olszewski stracił jedną nogę, powrócił do domu i po pewnym czasie popełnił samobójstwo. Kacperski i Monsiorski zostali zabici. Przybylski, Szmidt i Żarski po wyleczeniu się z otrzymanych ran, latem 1920 roku korzystali z urlopu zdrowotnego. Gdy się rozpoczęła organizacja szwadronu Łękawskiego, zrezygnowali z urlopu i wstąpili w jego szeregi. W czasie bitwy zasławskiej byli pośród tych, którzy przyczynili się do klęski Baszkirów.

W czasie pobytu w jednostce harcerskiej Szmidta spotkała nieprzyjemna przygoda. Eskortując żywność usiadł na połciu słoniny i zarówno spodnie na siedzeniu jak i kalesony nasiąknęły tłuszczem. Następnego dnia rano idzie do umywalni, a na hali ogólna wesołość, gdyż jego siedzenie jest gołe. W koszarach było nieprawdopodobnie dużo szczurów, do tego stopnia zuchwałych, że w czasie snu wyjadły mu kalesony wszędzie, gdzie była odrobina tłuszczu. W spodniach, które wisiały na wieszaku, siedzenie było wyjedzone na znacznie większej przestrzeni. Kalesony miał zapasowe, ale spodnie musiał kupić, a to już zajęło sporo czasu.

Nauką w szkole interesowaliśmy się tylko tyle, żeby się nauczyć zadanej lekcji, natomiast całe nasze zainteresowanie było skierowane na toczące się na wschodzie walki. Wreszcie postanowiłem wziąć w nich udział i w pierwszych dniach lutego 1919 roku pojechałem do Wolbromia i wstąpiłem do I Pułku Ułanów Krechowieckich.

Kadra pułku mieściła się w zabudowaniach jakiejś fabryki. Konie ulokowane były w halach na parterze. Ułani zakwaterowani byli na pierwszym piętrze w wielkiej hali,pod ścianami której stały prycze, nie wszystkie zajęte, gdyż pułk był na froncie.

Na środku hali stał mały piecyk żelazny, którego rura przeprowadzona była na zewnątrz przez wybitą w oknie szybę. Gdy się w piecyku paliło, było w pobliżu ciepło i można się było ogrzać. Paliło się na ogół rzadko, a nawet gdy się paliło, to trochę dalej od piecyka było zimno i w nocy wszyscy wkładali na siebie całą odzież, jaką mieli, żeby nie marznąć. W dzień ćwiczenia były forsowne i na marznięcie nie było czasu.

Gdzieś w połowie marca ze szpitala i urlopu powróciło sześciu ułanów, którzy mieli powrócić do pułku. W przeddzień ich wyjazdu urządzono próbne strzelanie, w którym wzięli udział wszyscy będący w kadrze ułani.

Ja i dziesięciu innych, którzy zdobyli najwyższą możliwą do uzyskania ilość punktów, zostaliśmy dołączeni do tamtych sześciu i pod dowództwem starszego ułana Owczarka zostaliśmy skierowani do pułku, który był w okolicy Gródka Jagiellońskiego. Dostaliśmy szable austriackie, krótkie karabiny Manlichera i po 200 ładunków. Dostaliśmy także po bochenku chleba, po kawałku słoniny i po kilka kostek zupy grochowej i kawy. Podróż trwała dłużej, niż była zaplanowana i przed przybyciem do Przemyśla zużyliśmy całą żywność. Chociaż do Przemyśla przybyliśmy rano, to jednak w dalszą drogę mieliśmy wyruszyć późnym popołudniem, żeby pewien odcinek drogi przejechać w nocy, gdyż był on pod obstrzałem. Nasza sytuacja była dość nieprzyjemna, gdyż byliśmy już głodni, nie mieliśmy pieniędzy i nie wiedzieliśmy, kiedy dostaniemy się do pułku.

Naraz niespodzianka. Na stacji znalazł sie rotmistrz Podhorski. Gdy nas zobaczył, od razu przyszedł do nas i zapytał, co my tutaj robimy, powiedzieliśmy, że jedziemy do pułku. “A nie jesteście głodni?” zapytał, “Owszem, jesteśmy”, “No to trzeba będzie temu jakoś zaradzić”. Zaprowadził nas do pobliskiej piekarni i zafundował nam po bochenku chleba z kukurydzianej mąki. Po zaspokojeniu głodu humory nam się poprawiły tym bardziej, że świadomość, iż z nami jest oficer, uspokoiła nasze obawy o słuszność naszych decyzji w sytuacjach, jakie mogą zaistnieć w przyszłości.

Późnym popołudniem wsiedliśmy do prawie pustego pociągu, który to jechał, to się zatrzymywał i wreszcie chyba w połowie nocy musieliśmy go opuścić i w dalszą drogę udać się pieszo.

Nad ranem przechodziliśmy przez jakieś niewielkie osiedle. wydawało mi się, że skierowaliśmy się potem w kierunku północno – wschodnim. Daleko przed nami z kierunku południowo – wschodniego w stronę osiedla posuwał się liczący około 100 ludzi oddział piechoty. Rotmistrz był zdania, iż jest to piechota ukraińska i zachęcał nas, byśmy się starali szybciej iść – to miniemy się z nią dalej od osiedla i odległość między nami będzie większa. Minęliśmy się już, gdy nagle rozległa się salwa, a po niej gęsta strzelanina. Zwróciliśmy się w ich kierunku. Strzelali stojąc. Wydawało się nam, że strzelali w naszym kierunku, lecz świstu kul nie słyszeliśmy. Przestali strzelać i zaczęli biec w naszą stronę. Rotmistrz podał celownik “500″ i powiedział, żebyśmy się zbytnio nie śpieszyli, gdyż oni są od nas dalej niż 500 metrów i nasze strzały nie będą skuteczne, co ich zachęci do lekceważenia nas i do dalszego biegu. Gdy się zbliżą na odległość 500 metrów, wtedy nasze strzały będą celne, gdyż będziemy mieli dokładnie określoną odległość i to ostudzi ich zapały. Oni tak dokładnie określonej odległości nie będą mieli i ich strzelanina będzie mało skuteczna.

Wystrzelałem jeden magazynek. Strzelałem powoli, mierzyłem dokładnie, lecz żadna z postaci, do której mierzyłem nie upadła. Założyłem drugi magazynek. Pierwszy strzał chybiony, drugi też, trzeci celny. Oprócz postaci, do której ja mierzyłem, upadło jeszcze cztery, pięć innych. Gdy mierzyłem po raz czwarty, wszyscy padli i zaczęli strzelac. Żeby strzelać musieli unieść górną część ciała. Ponieważ mieliśmy dokładnie określoną odległość, więc nasze strzały były celne, i tu i tam podniesione części ciała zaczęły opadać na śnieg.

Ukraińcy dali sygnał do odwrotu i stanowili znakomite cele. Strzelaliśmy dotąd, aż nasze strzały były skuteczne. Potem zaniechaliśmy strzelania i ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy przestaliśmy strzelać wydało mi się, że przynajmniej połowa atakujących leżała na śniegu. Gdy uszliśmy około 100 kroków, obejrzałem się za siebie. Na ziemi leżało kilkanaście postaci, duża gromada szła w stronę osiedla, paru pomagało iść innym, a trzy lub cztery siedziały na śniegu. U nas nie było ani jednego rannego.

Po paru godzinach marszu przyszliśmy do Gródka Jagiellońskiego i dołączyliśmy do szwadronu, dzień czy dwa na naszym odcinku był spokój, z dala dochodziły odgłosy walk, potem nocny marsz i rano atak na okopy, przed którymi były zasieki z drutu kolczastego. Na moim odcinku drut kolczasty był omotany kilkakrotnie pomiędzy wbitymi w ziemię kołkami, Przykładem kolby uderzyłem w kołek, który się załamał. Druty opadły na ziemię i przeszedłem przez nie bez jakiegokolwiek trudu. Inni też jakoś sobie poradzili z przeszkodą. Ukraińcy rzucili się do ucieczki. Uciekający dostali się pod obstrzał naszych karabinów maszynowych i wielu z nich zostało zabitych.

W parę dni później otrzymaliśmy konie, na których jedyną naszą akcją było uczestniczenie w przeglądzie pułku.

W pierwszych dniach kwietnia, pułk przyjechał do Wolbromia na wypoczynek, uzupełnienie i przeszkolenie, ponieważ w zabudowaniach fabrycznych, w których mieściła się kadra nie było dość miejsca na pomieszczenie całego pułku, niektóre szwadrony zostały zakwaterowane w pobliskich wioskach. Mój szwadron pierwszy został zakwaterowany w wiosce Szreniawa.

W kilka dni po przyjeździe na kwatery, gdy w godzinach popołudniowych przyszedłem do domu, w którym kwaterowałem, zastałem tam 17 – 19 letnią córkę gospodarzy i kaprala L. “Jak to dobrze, że pan przyszedł” – powiedziała dziewczyna. “Musi pan coś zrobić, bo pan kapral jest pijany i zachowuje się nie tak jak należy”. Znalazłem się w głupiej sytuacji, gdyż ja miałem lat 19 a kapral około 30. W dodatku ja byłem zwykłym ułanem, a kapral – to przecież władza. Nie miałem dużo czasu na zastanawianie się,co mam robić, gdyż L. wydobył z pochwy szablę, krzyknął “Wynocha” i uderzył mnie płazem szabli w ramię. Wymierzyłem mu cios pięścią w szczękę i kapral nieprzytomny upadł na podłogę. Poczekałem pewien czas, a ponieważ nie powracał do przytomności, otworzyłem drzwi, wziąłem go za pas, którym był przepasany, wyniosłem przed dom i położyłem na ziemi, zostawiwszy przy nim jego szablę. Wróciłem do domu i zamknąłem drzwi. Po paru minutach kapral podniósł się i poszedł.

Dowódca naszego szwadronu, rotmistrz Sędzimir był na urlopie. Oficjalnie dowództwo szwadronu przejął dowódca szwadronu drugiego, lecz faktycznie o wszystkich sprawach szwadronu decydował przyjaciel kaprala L. plutonowy M. Następnego dnia wyznaczony byłem do pilnowania owsa, do czego wyznacza się dwu ludzi, zmieniających się co 6 godzin: jeden pełnił służbę od godziny 12 do 18 i od 24 do godziny 6, drugi od godziny 18 do 24 i od 6 do 12. Jest to zajęcie nudne, gdyż prawie nic się nie dzieje, a trzeba tkwić przy stodole, w której jest parę worków owsa. Po zakończeniu pilnowania owsa, tego samego dnia wyznaczono mnie do pełnienia 24-godzinnej warty w Wolbromiu. Pojechałem tam i nawet byłem zadowolony, gdyż bezczynne przebywanie na wsi było nudne, a wyjazd stanowił zawsze jakieś urozmaicenie. W dodatku pomocnikiem magazyniera w Wolbromiu był mój przyjaciel Zdzisław Osiński. Ilekroć stawaliśmy w kolejce po owies, ja zawsze lokowałem się na końcu kolejki i zawsze dostawałem od Zdziśka podwójną porcję owsa i na dodatek kilka kostek cukru, który moja klacz, Lida bardzo lubiła.

Po powrocie z Wolbromia – znowu pilnowanie owsa i następny wyjazd na wartę do Wolbromia. Magazynierem był tam student Akademii Górniczej w Krakowie, Łapot. Gdy zjawiłem się po raz wtóry, Łopotowi to się bardzo nie spodobało. Uważał, że M. liczy na bezkarność, gdyż z rotmistrzem Sędzimirem znają się jeszcze od czasów Dowbora i niejedno razem przeszli. Gdybym się poskarżył, M. powie po prostu, że musiał szczeniaka “podcukać”, żeby znał swoje miejsce. Na tym sprawa skończy się, ale ponieważ plutonowy przebrał miarę, to my za pośrednictwem rotmistrza skierujemy sprawę do sądu wojennego, gdzie mu znajomości nie pomogą.

Po powrocie z Wolbromia, znowu czekało mnie pilnowanie owsa i trzeci wyjazd na wartę, tym razem, gdy wracałem, była lekka mżawka i trochę zmokłem. Po przyjeździe na kwaterę powiesiłem płaszcz przy piecu i zabrałem się do czyszczenia karabinu. Przyszedł podoficer służbowy Owczarek i powiedział, że o godz.18 mam zgłosić się do pilnowania owsa. Odpowiedziałem, że tym razem nie pójdę, gdyż jestem zmęczony, głodny i niewyspany i niezdolny do dalszej służby. “Radzę ci iść” – powiedział Owczarek – “bo będziesz miał nieprzyjemności”. “No to trudno – będę miał, ale tym razem nie pójdę”. Owczarek wyszedł i po chwili wrócił z plutonowym. “Idziesz do pilnowania owsa, czy nie?” – ostro zapytał M. “Nie idę”. M. chwycił za rękojeść szabli. Nie zdążył jej jednak wyciągnąć z pochwy, gdyż trzymanym w czasie tej wymiany zdań w ręku karabinem wymierzyłem mu cios w przednią część klatki piersiowej. Plutonowy upadł i nie mógł się podnieść. Owczarek pomógł mu wstać i wyprowadził z izby.

Po paru minutach podoficer służbowy powrócił wraz z jeszcze jednym ułanem i powiedział mi, że jestem aresztowany. Odebrał mi pas, sprawdził zawartość mojej kieszeni i zaprowadził do jakiejś komórki. Owczarek ostrzegł mnie, bym nie próbował ucieczki, gdyż wartownik ma rozkaz w takim wypadku strzelać.

Po dwóch, może trzech godzinach Owczarek zjawił się z powrotem, oddał mi pas i powiedział, że mogę powrócić na swoją kwaterę. Dowiedziałem się też od niego, że plutonowy został odesłany do szpitala. Po paru dniach wrócił rotmistrz Sędzimir i sprawa plutonowego zdawała się już nie istnieć. Zbliżał się czas wyjazdu na front. Przyjechaliśmy na stację kolejową, gdzie podoficer służbowy powiedział mi, że ja na front nie jadę, mam udać się do kadry i zameldować się u oficera służbowego.

Zrobiłem tak, jak mi kazano i dowiedziałem się, że następnego dnia wraz z czterema ułanami pojedziemy do Warszawy po konie. Nazajutrz otrzymaliśmy bilet kolejowy na przejazd do Warszawy oraz instrukcje, aby na dworcu kolejowym w Warśzawie zwrócić się do ośrodka informacyjnego dla wojskowych i zapytać o dalsze instrukcje. Zrobiliśmy po przyjeździe tak, jak nam kazano i dowiedzieliśmy się, że mamy się zameldować w koszarach przy ulicy Huzarskiej.

Na ulicę Huzarską (29 Listopada) udaliśmy się natychmiast. W koszarach powiedziano nam, że konie dostaniemy w najbliższych dniach, lecz nie dzisiaj. Wyżywienia w koszarach nie otrzymamy, ale możemy spać w magazynie na słomie.

Ponieważ do wieczora było jeszcze daleko, udaliśmy się na zwiedzanie, a wieczorem udaliśmy się do kabaretu, zdaje mi się, że do Czarnego Kota. Bawiliśmy się znakomicie, a najbardziej podobała mi się Stasia Nowicka w roli Czarnej Mańki. Syci wrażeń powróciliśmy do kaszar i próbowaliśmy zasnąć, co do rana nam się nie udało. Było tam tyle pcheł, że bez przerwy musieliśmy je z siebie spędzać. Rano dowiedzieliśmy się, że tuż przy koszarach w murze okalającym Łazienki, jest otwór, przez któryż łatwością można się dostać do parku. W dzień upatrzyliśmy sobie wyżej położone miejsce, w którym przespaliśmy dwie następne noce.

Ze względu na skromne zasoby gotówki, które w dodatku nie wiadomo było na jak długo mają nam starczyć, żywiliśmy się chlebem i mlekiem, bo to było najtańsze, a całymi dniami błąkaliśmy się po mieście.

Czwartego dnia oczekiwań otrzymaliśmy 20 koni. Powiązaliśmy je w czwórki, lewe zewnętrzne nakryliśmy kocami, dosiedliśmy je i ruszyliśmy w stronę stacji kolejowej. Droga była długa i bardzo niewygodna.

Następnego dnia po powrocie do Wolbromia, sformowano oddział liczący kilkadziesiąt osób, którego dowódcą został porucznik Przewłocki. Zaraz po obiedzie wyruszyliśmy do Częstochowy, by tam pełnić służbę patrolową na granicy niemieckiej. Wieczorem zatrzymaliśmy się w jakieś wiosce, a następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Na granicy miasta oczekiwał nas tłum ludzi, młodzież szkolna, orkiestra, mowy powitalne o tym, że oto ziściły się marzenia naszych przodków, że na swojej ziemi możemy witać nasze wojsko, naszych ułanów. Gdy zatrzymaliśmy się, dziewczęta podawały nam kwiaty a niektórzy rodzice dawali kwiaty trzymanym w rękach dzieciom, by i one mogły nam wręczyć wiązanki.

W Częstochowie zakwaterowano nas w koszarach straży granicznejw III Alei, tuż przy parku. W szopce na podwórzu koszar znajdowały się solidne skrzynie mniej więcej 2-metrowej długości, 60 cm szerokości i 50 cm wysokości. Powiedziano nam, że to broń zakupiona we Francji. Byłem bardzo ciekaw jej wyglądu. Myślałem, że była to broń bardzo udoskonalona, nowoczesna. Jedna ze skrzyń była otwarta, więc do niej zajrzałem. Były tam karabiny jednostrzałowe z wielkimi bagnetami. Ładunki do nich jeszcze nie nadeszły, lecz musiały być poważnych rozmiarów, gdyż do lufy palec wchodził bez przeszkód. Miejscowa straż graniczna prawdopodobnie współpracowała z przemytnikami, którzy w biały dzień przepędzali przez granicę świnie, cielaki i przenosili różne produkty przeważnie spożywcze.

Naszym zadaniem było łapanie przemytników i dostarczanie ich odpowiednim władzom. Wielu ich nie schwytaliśmy, jednak kontrabanda na jakiś czas podobno ustała.

Nasze konie dostawały po trzy menażki owsa dziennie, co jak na tak duże zwierzę było raczej za mało. Ja przy każdej okazji starałem się mojej klaczy w jakiś sposób uzupełnić niedobory pożywienia. Czasami udawało mi się to, ale raz omal nie zakończyło się to tragicznie.

Po przyjeździe na kwaterę do Szreniawy rozglądałem się za czymś, co nadawałoby się do jedzenia dla konia, zobaczyłem kupę perzu. Wziąłem garść, wypłukałem w wodzie i dałem klaczy. Zjadła z apetytem. Pomyślałem wówczas, że jeżeli to jej nie zaszkodzi, będę miał na jakiś czas coś dla zaspokojenia jej głodu. Gdy po paru godzinach poszedłem, aby ją osiodłać, gdyż miałem jechać do Wolbromia zauważyłem, że ma brzuch poważnie wzdęty. Osiodłałem ją i ruszyłem stępa. Po przejechaniu kilkudziesięciu kroków, klacz zaczęła wydalać gazy z dość dużym hałasem. Wstyd mi było jechać na takim koniu i zrezygnowany czekałem, kiedy się to skończy, skończyło się, gdy wyjechałem ze wsi. W ten sposób dowiedziałem się, że koniowi perz nie służy.

Teraz, gdy kwaterowaliśmy tuż przy parku, jeszcze tego samego dnia poszedłem zobaczyć, czy nie rośnie w nim trawa nadająca się do koszenia. Była i to nawet w dość dużej ilości. Udałem się do magistratu i zapytałem, kto może wydać zezwolenie na koszenie trawy w parku. Odesłano mnie do pana Prokopa. Gdy powiedziałem mu, w jakiej sprawie przychodzę, poprosił jednego z pracowników, by poszedł ze mną do innego pracownika mieszkającego na ulicy Siedmiu Kamienic i polecił mu, by udzielił wszelkiej pomocy ułanom, którzy chcieliby kosić trawę w parku.

Poszliśmy na ulicę Siedmiu Kamienic. Mieszkający tam pracownik otrzymał polecenie, by ukosił mi tyle trawy, ile zdołam zabrać ze sobą. Przyniosłem trawę swojej klaczy i powiedziałem innym ułanom, skąd ją wziąłem. Niektórzy skorzystali z tej informacji, lecz byli w znacznej mniejszości.

W międzyczasie oglądając klasztor zauważyłem, że na przyklasztornych wałach znajdowało się niewielkie pólko czerwonej koniczyny. Gdy po kilku dniach trawa w parku skończyła się, poszedłem do klasztoru i majstrującego tam przy czymś pracownika zapytałem, kto może wydać zezwolenie na ukoszenie trochę koniczyny.
“Ojciec przeor” – padła odpowiedź.
“A gdzie go można zastać ?”
“W Klauzurze”.
Udałem się do Klauzury, lecz ojca przeora tam nie było. Wróciłem do informatora i zapytałem, czy ktoś inny nie może wydać decyzji w tej sprawie.
“Tak, ojciec Aleksander” – odpowiedział i wytłumaczył, gdzie go należy szukać.
Ojca Aleksandra też nie znalazłem. Pomyślałem wówczas, że kto jak kto, ale klasztor na pewno nie odmówi koniczyny dla wojska. Znowu podszedłem do mojego rozmówcy i powiedziałem mu, że ojciec Aleksander nie tylko zgodził się, ale polecił mi, bym pracownikowi, który mnie do niego skierował powiedział, żeby ukosił furkę koniczyny i żeby ją przywiózł do koszar. Ciekaw byłem, co z tego wyniknie. Po niedługim czasie furka z koniczyną przyjechała i ułani szybko ją opróżnili.

Następnego dnia znów udałem się do klasztoru i tym razem znalazłem ojca Aleksandra. Powiedziałem mu, w jakiej sprawie przyszedłem. “Dobrze, że pan do mnie przyszedł, bo wczoraj pański kolega wprowadził w błąd jednego z naszych pracowników mówiąc, że ja pozwoliłem na ukoszenie furki koniczyny i przywiezienie jej do koszar, a ja nic o tym nie wiedziałem” – przywitał mnie ojciec Aleksander. Powiedziałem, że to nie był żaden mój kolega, tylko to byłem ja. Szukałem ojca, lecz nie mogłem znaleźć, a jako że byłem pewien, iż ojciec nie odmówi, powiedziałem, że ojciec pozwolił. Ojciec Aleksander popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
“Wzruszyłeś mnie dziecko tą swoją pewnością. Oczywiście, że nie odmówiłbym i zaraz powiem, żeby skoszono i zawieziono wam resztę koniczyny, która została na polu”.
Podziękowałem i pożegnałem się. “Rad będę widzieć cię jeszcze, a teraz niech cię Bóg prowadzi” – usłyszałem na zakończenie naszej rozmowy.

Po wyczerpaniu koniczyny, znowu poszedłem do pana Prokopa z zapytaniem, czy ma jeszcze jakieś możliwości dostarczenia nam zielonej paszy. Pan Prokop był wyraźnie zmartwiony:”Dla większej ilości koni paszy niemam, ale dla jednego – to jeszcze by się coś znalazło”. “W pobliżu parku mam domek i trochę ziemi. Mój syn zamierzał hodować króliki i posiał trochę czerwonej koniczyny. Syn poszedł do wojska, królików nie ma, ale niewielkie poletko paszy zostało. Może pan tą koniczyną dysponować”. Pan Prokop poprosił jednego z pracowników, by zaprowadził mnie do jego domku. Koniczyny faktycznie było niewiele. Oceniłem, że starczy mi jej na cztery dni. Skosiłem 1/4 pólka, zabrałem koniczynę i wróciłem do koszar.

Zaledwie zdążyłem dać paszę klaczy, gdy zawiadomiono mnie, że na wartowni pytają o mnie prawdopodobnie jacyś moi znajomi. Ucieszyłem się, że ktoś zechciał mnie odwiedzić i szybko poszedłem do wartowni. Czekało tam na mnie dwóch żandarmów. Sprawdzili moją tożsamość i oznajmili, że jestem aresztowany. Zabrali pas, sprawdzili zawartość kieszeni, w których miałem jeszcze dwie paczki papierosów otrzymanych w Wolbromiu jako przydział. Zapytałem, jaki jest powód mojego aresztowania, ale oni tego nie wiedzieli. Otrzymali jedynie rozkaz aresztowania mnie i przewiezienia do więzienia w Kielcach. Do Kielc przyjechaliśmy wieczorem. Wprowadzono mnie do jakiegoś pokoiku, w którym znajdowała się jedna prycza, na niej wypchany słomą siennik, poduszka i podejrzanej czystości koc. Na małym taborecie stała miednica obok dzbanek z wodą i kubeł. Zakratowane okno wychodziło na jakieś podwórko.

Na kolację dostałem kubek kawy i trochę czarnego chleba. Następnego dnia na śniadanie otrzymałem dość duże dwie kromki chleba z marmoladą i kubek kawy. Żołnierz, który zjawił się koło południa, zaprowadził mnie do budynku, na którym widniała tablica z czerwonymi literami:”Sąd Wojskowy” (zdaje się, że 8 okręgu). Wprowadzono mnie do dość dużego pomieszczenia, w którym stało kilka rzędów ławek i parę krzeseł. Siedziałem tam dość długo, wreszcie przeprowadzono mnie do innego, równie dużego pokoju, w którym również znajdowało się kilka rzędów ławek, a przed nimi stół. Siedział przy nim pułkownik, za nim kilka krzeseł, a na nich trzech wojskowych. Pułkownik sprawdził moją tożsamość, zapytał czy jestem ochotnikiem, ile mam lat, kiedy wstąpiłem do wojska i czy przyznaję się do tego, że w dniu takim to, a takim, nie tylko nie wykonałem wydanego mi rozkazu, ale w dodatku uderzyłem przełożonego kolbą karabinu, powodując złamanie kilku żeber (rentgenodiagnostyka nie była wtedy jeszcze stosowana). Odpowiedziałem, że się przyznaję.
“Co oskarżony ma na swoje usprawiedliwienie ?” – padło kolejne pytanie.
“Byłem wyznaczony do pilnowania owsa. Zaraz potem zostałem wysłany na wartę do Wolbromia. Pojechałem. Zaraz po powrocie z warty wyznaczono mnie ponownie do pilnowania owsa. Poszedłem. Po służbie tej, znowu wysłano mnie na wartę do Wolbromia. Pojechałem. I znowu pilnowanie owsa i wyjazd do Wolbromia. Tym razem, gdy wracałem z warty, padał deszcz i dość mocno przemokłem. Na kwaterze powiesiłem płaszcz I przy piecu i zabrałem się do czyszczenia karabinu. Wtedy przyszedł podoficer służbowy Owczarek i powiedział, że mam się zgłosić do pilnowania owsa. Odpowiedziałem, że jestem głodny, przemoczony, niewyspany i niezdolny do pełnienia jakiejkolwiek służby i wobec tego nie pójdę. Owczarek wyszedł i po chwili wrócił z plutonowym M., który ostro zapytał:
„Idziesz do pilnowania owsa, czy nie?”. “Nie idę” – odpowiedziałem. Wtedy on chwycił za rękojeść szabli. Myślałem, że zwariował i chce mnie zamordować. Akurat w ręku trzymałem karabin i w obronie własnej uderzyłem M. kolbą w klatkę piersiową.”


“Oskarżony może odejść” – powiedział pułkownik. Żołnierz odprowadził mnie do pokoju, w którym oczekiwałem na rozprawę. Po upływie kilkunastu minut, przyniósł mi dokument na przejazd do Częstochowy i kartkę do kuchni wojskowej, by wydano mi obiad. Żołnierz zaprowadził mnie do tej kuchni. Było już dawno po obiedzie, kucharz wyskrobał z kotła trochę przypalonych, zimnych ziemniaków i dodał dwa – pogniecione jaja na twardo. Byłem głodny, lecz nie miałem odwagi wziąć tego “dania” do ust.

Na stacji kolejowej dowiedziałem się, że do odejścia pociągu mam jeszcze przeszło godzinę. Poszedłem do bufetu. Można tam było kupić kanapki z szynką i herbatę, lecz ja niestety nie miałem pieniędzy. Zapytałem więc właściciela bufetu, czy za dwie paczki papierosów da mi kanapkę i , szklankę herbaty. “Dwie paczki to za dużo” – odpowiedział. “Dam panu tyle, ile się należy za jedną paczkę”. Ukroił cztery kromki chleba, posmarował je masłem, na dwie położył raczej dużo szynki i przykrył je pozostałymi kromkami. Dodał do tego szklankę herbaty i dwie kostki cukru. “Tyle się należy za jedną paczkę” – oznajmił. Dałem mu jedną paczkę i poprosiłem o papier, w który zawinąłem jedną kanapkę i schowałem ją do kieszeni płaszcza. Kostki cukru schowałem do kieszeni munduru.
“Myślę, że zgadłbym, dla kogo schował pan ten cukier”, z uśmiechem powiedział bufetowy. “Proszę zgadywać”. “Dla konia”.
“Zgadł pan”. “TO się już panu nie należy, to ode mnie dla konia” powiedział, wręczając mi garść kostek cukru. Drugą kanapkę zjadłem. Była tak duża, że zaspokoiła mój głód. Podróż do Częstochowy trwała około 4 godzin. Kanapkę, którą miałem w kieszeni zjadłem przed końcem podróży.

W Częstochowie na ulicach paliły się już światła. Udałem się do koszar. Ułanów już tam nie było. Powiedziano mi, żc pojechali do Kłobucka do majątku, który przed wojną należał do jakiegoś rosyjskiego księcia.
“Jak daleko jest do Kłobucka ?”
“Około 18 kilometrów”.
“Jak się do niego idzie ?”
“Drogą prosto przed siebie”.
Nie miałem wyboru. Poszedłem.
Po dość długim marszu, gdy przechodziłem przez jakąś wieś, usłyszałem okrzyk:
“Stój, kto idzie?”
“Ułan! A kto pyta?”
“Wiejski stróż nocny”.
Z ogródka wyszedł jakiś człowiek, od którego dowiedziałem się, że wieś nazywa się Lgota czy Ligota, że do Kłobucka jest jeszcze 3 a może 5 kilo­metrów. Byłem już zmęczony i nie chciało mi się już iść dalej. Zapytałem więc, czy mogę się w jego stodole przespać. “Ależ oczywiście. A jeżeli pan głodny, to obudzę żonę, by przygotowała panu kolację” – odpowiedział stróż nocny. Za kolację podziękowałem, poprosiłem tylko o wodę. Przyniósł mi kubek wody. Wypiłem i zmęczenie trochę przeszło. Zapytałem rozmówcę, czy widział przejeżdżających przez wieś ułanów. “A tak, przejeżdżali tędy wczoraj wieczorem. Pojechali do majątku księcia”.

W stodole położyłem się na słomie i natychmiast zasnąłem. Gdy obudziłem się, słońce było już dość wysoko. Otrzepałem mundur i wyszedłem na podwórze. Miałem zamiar iść dalej. Gdy zobaczyła mnie gospodyni, poprosiła mnie na śniadanie. Składało się ono z miski jajeczni­cy na słoninie, chleba i mleka. Takiej ilości jajecznicy nigdy jeszcze przed­tem nie zjadłem i trochę obawiałem się o żołądek, że będzie protestował. Żadnych protestów nie było. Pomyślny wynik sprawy sądowej, życzliwość właściciela bufetu dworcowego i serdeczność, z jaką odnosiła się do mnie gospodyni w czasie śniadania, wprawiły mnie w przyjemny nastrój i ani się spostrzegłem, gdy doszedłem do Kłobucka.

Z daleka dostrzegłem zabu­dowania dworskie. W pewnej od nich odległości pasło się kilka koni. Je­den z nich podniósł łeb do góry i na przełaj, przez zboża zaczął iść prosto w moim kierunku. Czyżby to była moja Lida? Gdy podeszła bliżej poznałem, że to rzeczywiście ona. Zbliżyła się i od razu trafiła nosem w kieszeń, w której zwykle trzymałem cukier. Nie wiem czy podeszła dlatego, że doceniała moje starania o nią i lubiła mnie, czy też spodziewała się, że dostanie cukru. Nie było to ważne. Ważne było, że przyszła, był to jeszcze jeden przyjemny moment kończący nieprzyjemną sprawę.

Mój starszy brat Walenty pracował w sądownictwie wojskowym, po­czątkowo w Częstochowie, później w Lodzi. Jeszcze przed moją rozprawą sądową natknął się na akta mojej sprawy. Według prawa wojennego za odmowę wykonania rozkazu i za pobicie przełożonego groziła mi kara śmierci. Akt oskarżenia był jednak tak zredagowany, że brat był pewien,że zostanę uniewinniony.

W latach 1931-35 pracowałem w Częstochowie. W tym czasie mój star­szy brat, ojciec Bogumił, był prokuratorem klasztoru Jasnogórskiego, więc od czasu do czasu odwiedzałem go. W czasie jednych odwiedzin, zastałem u niego ojca Aleksandra. Poznałem go od razu, a on przez jakiś czas nie spuszczał ze mnie oczil Wreszcie powiedział, że jest pewien, iż mnie już kiedyś widział.
“Mogę ojcu przypomnieć w jakich okolicznościach to było”.
“No, w jakich”.
“Byłem u ojca w sprawie koniczyny dla koni”.
“Pamiętam tego młodego ułana i cieszę się, że pana widzę. Tak mnie pan wtedy ujął swoją pewnością, że nie odmówię koniczyny, że w czasie wojny kilkakrotnie modliłem się o pański szczęśliwy powrót”.

Następnego dnia rankiem wyruszyliśmy w drogę powrotną i przed wie­czorem byliśmy już w Wolbromiu. W Wolbromiu sformowano szwadron tak zwany techniczny, różniący się od innych tym, że ułani wchodzący w jego skład nie posiadali na uzbroje­niu lanc. Żadnego przeszkolenia technicznego nie mieliśmy. Dowódcą został rotmistrz Nowaczyński.

Po dwóch dniach załadowaliśmy się do pociągu i pojechaliśmy do Brzcżan. Już następnego dnia mieliśmy potyczkę z Ukraińcami, a dwa dni później urządziliśmy zasadzkę na większy oddział ukraińskiej piechoty, która dostała się w krzyżowy ogień naszych karabinów maszynowych i została zlikwidowana.

Ukraińcy zdawali sobie sprawę, że wojny nie wy­grają. Pozbawiali się broni, przebierali się w cywilne ubrania i wziąwszy do ręki grabie, widły czy kosy udawali się na zachód. Wiedzieliśmy, że są to ukraińscy żołnierze, którzy się zdemobilizowali i chcą wrócić do domów. Mieliśmy polecenie sprawdzić, czy nie mieli przy sobie broni. Jeżeli takiej nie znajdowaliśmy, mieliśmy traktować ich uprzejmie, nie zadawać kłopotliwych pytań. Powinniśmy uwierzyć, że idą naprawdę do pracy i pozwolić im iść dalej. Jeżeli znalazło się ukrytą broń, należało strzelać na miejscu, lecz o ta­kich wypadkach nie słyszałem. Byli tacy, którzy starali się wrócić do do­mów z bronią, by jej w odpowiednim czasie użyć przeciwko nam i większymi oddziałami starali się przemykać również na zachód. Z tymi mieliśmy postępować bezwzględnie.

Było to już pod koniec lipca. Pewnego dnia pojechaliśmy na patrol. Ja jechałem jako ubezpieczenie prawoboczne. W pewnym momencie na przeszkodzie stanęło mi bagno, więc omijając je oddaliłem się trochę bardziej na prawo. Gdy już prawie mijałem bagno, z prawej strony padło kilka strzałów. Dałem koniowi ostrogę i pogalopowałem bardziej w lewo. Nagle koń zapadł się aż po brzuch. Zeskoczyłem z siodła. Miejsce, na które skoczyłem, nagle rozstąpiło się pode mną i w oka mgnieniu zanurzyłem się w bagnie aź po pachy. Przeraziłem się, gdyż pod nogami nie wyczułem dna. Starałem się zachowywać spokojnie, by wodorosty, które mnie podtrzymywały, nic rozszerzyły się więcej. W takim wypadku na pewno zanurzyłbym się w topieli z głową, a wtedy żadna pomoc nie byłaby mi po­trzebna. W wypadku, gdy będę się utrzymywał na powierzchni, koledzy na pewno pospieszą mi na ratunek.

Początkowo było mi bardzo zimno, ale nie trwało to chyba zbyt długo, potem opanował mnie jakiś przyjemny spokój. Słyszałem tętent koni, strzelaninę, lecz mnie to mało interesowało. Cała okolica wydała mi się dziwnie piękna, różowa. Powoli kolor różowy przybierał coraz bardziej in­tensywne czerwone zabarwienia, coraz ciemniejsze, wreszcie zrobiło mi się zupełnie ciemno.

Obudziłem się w szpitalu polowym, mieszczącym się w budynku jakiejś szkoły w Tarnopolu. Czułem się bardzo żle, miałem pragnienie, lecz nie pozwolono mi pić. Dawano mi ohydne w smaku proszki, które popijałem jakimś kwaśnym płynem, jak gdyby wodą z octem. Lekarz codziennie pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze, a ja czułem się coraz gorzej. Po kilku dniach przyszła poprawa i lekarz pozwolił mi pić, ale w małych ilościach. Próbowałem pić wodę, lecz nie mogłem, gdyż pachniała bag­nem.

W tym czasie przyszła do mnie sympatyczna pani i powiedziała, że nazywa się Stefania Górkówna, że jest pielęgniarką w pociągu sanitarnym, teraz ma trochę wolnego czasu i jeżeli sobie życzę, będzie moją matką chrzestną (matki chrzestne były to panie, które opiekowały się poszczegól­nymi pacjentami). Odpowiedziałem, że będzie mi bardzo przyjemnie i poskarżyłem się, że mam pragnienie, a nie mogę pić wody, gdyż wydaje mi się, że jest niesmaczna i pachnie bagnem. Wyraziła nadzieję, że może jej się uda coś na to poradzić i odeszła. Wróciła po niedługim czasie i przyniosła chyba litrową butelkę jakiegoś płynu. Powiedziała, że jest to serwatka, która ma niezbyt zachęcający wygląd, ale na pewno pomoże mi ugasić pragnienie. Zacząłem pić i piłem tak długo, aż wypiłem wszystko. Poczułem się znacznie lepiej, a przede wszystkim prawie całkowicie ustąpił mi ból głowy.

Następnego dnia “matka chrzestna” przyniosła mi butelkę zsiadłego mleka i dość duży garnek gryczanej kaszy. Od wielu dni prawie nic nie jadłem, gdyż szpitalnego jedzenia, w którym dominowała czerwona fasola, nie mogłem przełknąć i byłem bardzo osłabiony. Kaszę z zsiadłym mlekiem zjadłem z apetytem i wzmocniłem się na tyle, że od następnego dnia zjadałem wszystkie potrawy szpitalne z wyjątkiem surowej słoniny, której kawałki dodawano do każdego obiadu.

“Matka chrzestna” dożywiała mnie codziennie. Przeważnie przynosiła mi dwa ugotowane na twardo jajka i bułeczkę z masłem. Czułem się już na tyle silnym, ze nic mogłem uleżeć w łóżku i wychodziłem na spacer po korytarzu.

W czasie jednego z takich spacerów usłyszałem rozmowę dwóch hallerczyków, prowadzoną po francusku. Zaczepiłem ich i powiedziałem, że chciałbym z nimi porozmawiać w tym języku, aby przekonać się, czy nie zapomniałem tego, czego uczyłem się na lekcjach francuskiego. Jeden z nich powiedział, ze cieszy się, iż nareszcie będzie miał możność powiedzieć komuś, kto go zrozumie, co on sądzi o tym parszywym kraju, w którym panuje brud, nędza i wszy, w szpitalu nic podają wina, a jedzenie nadaje się raczej dla świń, niż dla ludzi.

Odpowiedziałem, ze słyszałem, iż Francuzi są na ogół ludźmi kulturalnymi, więc on chyba nie jest Francuzem, gdyż zachowuje się, jakby o słowie “kultura” nigdy nie słyszał.
“Ty g… nie będziesz mnie uczył kultury”,
Zażądałem, by odwołał to, oo powiedział.
“Odwołam, jak będę chciał” – padła odpowiedź. “Jak nie odwołasz, to dostaniesz po mordzie!”
“No to daj” – zbliżył swoją twarz do mojej.
Była to wyjątkowa okazja, więc uderzyłem go pięścią w szczękę tak, że upadł na podłogę. Zdałem sobie wówczas sprawę z tego, że nie powinienem był tego robić, gdyż jeżeli ten drugi zaatakuje, nie będę miał siły się bronić. Tamten nie zdradzał na razie żadnych objawów agresji, stał jednał w tak dogodnej pozycji do kopnięcia go, że zabezpieczając się przed ewentualnym atakiem kopnąłem go w podbrzusze. Ryknął z bólu i chwycił oburącz bolące miejsce. Miał odsłoniętą twarz, więc dla pewności chciałem uderzyć go jeszcze w szczękę, lecz wielki wysiłek po tej “akcji” tak mnie osłabił, że musiałem oprzeć się o ścianę.

Z sal wyszło paru pacjentów, by zobaczyć, co się dzieje w korytami. Wyszedł także nasz lekarz – dr Langner. Podszedł do nas i po zorientowaniu się w sytuacji, udzielił mi nagany. Powiedział, że to są ochotnicy, która przyjechali z Francji, by walczyć w polskiej armii, a ja potraktowałem ich jak chuligan. Powinienem się tego wstydzić. Swoją przemowę zakończy! poleceniem: “Za godzinę proszę przyjść do mnie”.

Po godzinie udałem się do gabinetu dr Langnera w przekonaniu, że usłyszę dalszą część reprymendy. Dlatego też byłem bardzo zdumiony, gdy lekarz oświadczył, że chce mnie przeprosić za udzielenie mi nagany. Powiedział, że oficjalnie inaczej postąpić nie mógł, a tak między nami mówiąc – to jest rad, że wreszcie ktoś potraktował ich tak, jak na to zasługiwali. Hallerczycy to na ogół ofiarni żołnierze, znam ich dobrze, gdyż wielu z nich przebywałó i przebywa rannych w tym szpitalu. Ci dwaj są zakałą każdej społeczności. To są próżniacy, którym nie chciało się pracować we Francji, więc przyjechali do Polski. Tutaj obijają się po kadrach i szpitalach, są traktowani ulgowo, bo to ochotnicy z Francji.

Lekarz mówił poprawnie po polsku, jednak z wyraźnym akcentem cu­dzoziemskim. Zapytałem go, czy jest z zaboru niemieckiego.
“Nie jestem z żadnego zaboru. Jestem Niemcem”.
“To co pan robi w polskim wojsku?”.
“Przed wojną mój ojciec był konsulem niemieckim w Austrii. Medycynę studiowałem w Wiedniu i dyplom otrzymałem na parę miesięcy przed wy­buchem wojny. Zamiast iść do armii niemieckiej, wstąpiłem do armii au­striackiej. Przydzielono mnie do pułku, w którym było dużo oficerów Pola­ków. Zżyłem się z nimi, nauczyłem się języka i zostałem z Polakami”.

Po paru dniach przewieziono mnie pociągiem sanitarnym do Sanoka, gdzie przebywałem około tygodnia. Po tym czasie zostałem wypisany ze szpitala z zaleceniem jednorocznego urlopu zdrowotnego. Przyjechałem do kadry w Tarnowie, na drugi czy trzeci dzień dostałem dokument pod­róży na przejazd do Piotrkowa. Tego samego jeszcze dnia byłem w domu. Po dwu- czy trzytygodniowym wypoczynku powróciłem do klasy.

Pewnego mroźnego dnia, idąc do kina, zauważyłem bardzo niedaleko mieszkania państwa K. stojące na ulicy cztery znajome konie i siedzącego na koźle stangreta Wawrzona. Gdy wracałem z kina, konie w dalszym ciągu stały na ulicy i Wawrzon siedział na koźle, bo pani K. była na wizycie u znajomych. Zirytowało mnie to i mając w pamięci przygodę w Szreniawie ,poradziłem Wawrzonowi, żeby przed następnym wyjazdem do Piotrkowa dał koniom drugiej pary po garści perzu. Nie wiem, ile perzu Wawrzon zaaplikował. Powiedział mi później, że jechali z “muzyką” przez cały Sule­jów i prawie do Przygłowa. Od tego czasu Pani K. jeździła już tylko jedną parą koni.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.