Mój niedoszły chrześniak

Krótko po zakończeniu działań wojennych, w końcu października lub w początkach listopada 1920 roku, nasz szwadron przyjechał na kwatery do wioski Mazepińce.

Mnie wyznaczono kwaterę w chałupie mającej tylko jedną izbę, do której wchodziło się od podwórza. Na prawo od wejścia stał duży piec, za nim łóżko z pierzynami i poduszkami wysoko zasłanymi. Prawie naprzeciw wejścia, wzdłuż ściany na lewo, przylegając głowami do ściany frontowej. stało drugie łóżko, tak samo jak poprzednie, wysoko zasłane. Pod jednym oknem ściany frontowej stał stół, pod drugim – szeroka i długa ława. W ścianie na prawo małe drzwi prowadziły do komory. Na lewo od wejścia stała beczka z wodą i dwa wiadra. Nad beczką na dwóch półkach – garnki, miski i kubki. Oprócz tego w izbie były trzy czy cztery stołki oraz skrzynia- było to całe umeblowanie. Podłoga zrobiona była z ubitej gliny. Sama izba była niska tak, że musiałem chodzić pochylony, żeby nie uderzyć głową o belki pułapu.

Oświetlenie izby było słabe. Oprócz dwóch małych okien od frontu, było jeszcze jedno okno w ścianie od podwórza. W chałupie mieszkało małżeństwo z pięciorgiem małych dzieci i matką gospodarza. Dzieci były jedne z najprzyjemniejszych, jakie w życiu widziałem.

Najstarsza Tania miała jakieś 12 lub 13 lat i zawsze była zapracowana. Myła naczynia kuchenne, darła pierze, łuskała fasolę, a wieczorem przy słabym świetle przędła len. Jej matka powiedziała mi w sekrecie, że Tania zawsze pracuje, ale jest jeszcze bardziej pracowita, gdy ktoś obcy jest w do­mu.

Młodszy od niej o 2 lata Kola pomagał w gospodarstwie, ale najchętniej dłubał kozikiem w drewnie.

Wieta, trzecia z kolei, stale niańczyła 2-letniego Pawłuszę, a najmłodsza z dziewczynek – Nadia, za przykładem Wiety, niańczyła lalkę zrobioną z gałganków.

Obie dziewczynki, a zwłaszcza Nadia, traktowały swoje niańczenie bar­dzo poważnie. Tuliły do siebie jedna dziecko, druga lalkę, śpiewały im pio­senki, najczęściej: “a lu-lu, a lu-lu-lu, Ja ś taboju pomandluju-pomandluju cisto pole – śpij Pawłusza – śpij sokole”, albo też opowiadały bajkę o dziad­ku, który nie mógł wyrwać rzepy i wezwał do pomocy babkę, wnuczkę i pieska. Następował wybuch wesołości, gdy rzepa została wyrwana, po czym Pawłusza mówił “jeszczo” i dziewczynki zaczynały bajkę od po­czątku. Znów następował wybuch wesołości przy wyrywaniu rzepy i tak się powtarzało niezliczoną ilość razy.

Tania i Kola mieli trepki na drewnianych podeszwach, ale używali ich tyl­ko wtedy, gdy wychodzili na dwór. W domu wszystkie dzieci chodziły boso.

Gospodarz i jego matka rzadko przebywali w domu. Gospodyni niska, raczej szczupła, w ostatnim okresie ciąży, z mocno wystającym brzuchem, krzątała się koło gospodarstwa. Gotowała strawę, dawała paszę krowie, nosiła wodę z dość odległej studni, stale była na nogach i poruszała się dość szybko. Ja nie mogłem na to patrzeć, gdyż obawiałem się, że zaczepi o coś brzuchem i zrobi sobie krzywdę, w dodatku wydawało mi się, że lada dzień zacznie rodzić, więc nie chciałbym być w tym czasie w izbie.

Ponieważ po okresie mrozów, gdzieś w połowie października zrobiło się dość ciepło, więc ulokowałem się w stodole i do chałupy zaglądałem rzadko.

Pewnego dnia nasz szwadron został skierowanydo Starokonstantynowa, żeby pomagać Petlurze w organizowaniu armii ukraińskiej. Na czym miała polegać nasza pomoc, tego nie wiedzieliśmy. Domyślaliśmy się tylko, że chodziło o napędzanie ludu do punktów rekrutacyjnych, których w mieście było kilka. Przyjechaliśmy do Starokonstantynowa i zatrzymaliśmy się na rynku. Po paru minutach przyszła jakaś delegacja, rotmistrz Cieśliński zeszedł z konia i przez kilka minut z nią rozmawiał. Gdy delegacja odeszła, rotmistrz ponownie dosiadł konia. Ze wszystkich stron zaczęli się schodzić umundurowani byli żołnierze armii bolszewickiej i meldowali się w punktach rekrutacyjnych, a my wciąż siedzieliśmy na koniach, co już zaczynało być męczące. Zbliżało się południe i rotmistrz polecił mi postarać się o owies dla koni. Udałem się w tej sprawie do kierownika jednego z punktów rekrutacyjnych, lecz ten powiedział, że to nie leży w jego kompetencji i odesłał mnie do komendanta, który obiecał, że owies natychmiast dostarczy. U komendanta zastałem doktora Langnera. Był w polskim mundurze, lecz nie I wiem, w jakim charakterze tam przebywał, gdyż go o to nie pytałem.

Dostarczono nam owies. Wszyscy byli pewni, że będą mogli zejść z koni i rozprostować nogi. Tymczasem na stojący na rynku wóz wszedł jakiś mówca, wokół którego zebrał się wielki tłum, a on rozpoczął mowę mniej więcej tej treści:
“Towarzysze, o co chcecie się bić z Bolszewikami ?
Bolszewicy to albo chłopi, albo robotnicy.
My też jesteśmy albo chłopami albo robotnikami.
Bolszewicy nie chcą niczego od nas. My nie chcemy niczego od Bolszewików, więc o co bić się ?
Dość już nawojowaliśmy się. Niech wreszcie zapanuje spokój. Zamiast | na wojnę idźmy do domów”.
“Do domów, do domów” – rozlegało się wiele głosów i tłum nawet w dość szybkim tempie zaczął się rozchodzić.

W bardzo krótkim czasie rynek opustoszał. Rotmistrz udał się do ko­mendanta a my karmiliśmy konie. Gdy rotmistrz powrócił, konie były już nakarmione, więc dosiedliśmy ich i powróciliśmy do Mazepiniec.

Ulokowałem konia w stodole i zajrzałem do izby. Gospodyni leżała w łóżku za piecem, pojękiwała z cicha i wyglądała na osobę chorą. Słyszałem że kobiety przy rodzeniu dzieci mają bóle, więc uważałem to za objaw normalny i udałem się na spoczynek. Było już nad ranem, gdy obudził mnie jakiś straszny krzyk, jakiego przedtem nie słyszałem. Po chwili krzyk powtórzył się. Pomyślałem, ze chyba musiało stać się coś złego, ubrałem się i poszedłem do izby, która była słabo oświetlona płomykiem z kilku palących się w piecu drewek. Matka w ubraniu i w butach leżała na ławce, gospodarz siedział przy piecU i dokładał drewek do ognia, dzieci leżały na piecu. Gospodyni przy słabym oświetleniu wyglądała na osobę ciężko chorą. Obok jej łóżka kożuchu włosem do góry leżała jakaś starsza niewiasta, która podniosła, gdy wszedłem do izby.
“Co się tutaj dzieje ? – zapytałem.
“Nic, panoczku – odpowiedziała obca – ot, zwyczajna babska rzecz, zna­czy się, tutejsza gospodyni spodziewa się dziecka”.
“A dawno się spodziewa ?” – zapytałem.
“Tak naprawdę, to się rozpoczęło dwa dni temu”.
“Długo to jeszcze potrwa ?”
“Może dzień jeszcze, może dwa, jak Pan Bóg pozwoli”.
“A nie ma tutaj kogo, kto by jej pomógł ?”
“Jak to nie ma! Ja jestem babka. Niech tylko zacznie rodzić, wszystko się jej zrobi, co potrzeba. Niech się panoczek nie boi”.

Uspokojony, że jest wszystko w porządku, poszedłem na swoje posłanie. Nie zdążyłem jeszcze usnąć, kiedy krzyk się znów powtórzył. Wydawało mi się, że taki krzyk nie może oznaczać niczego normalnego. Co robić ?

W naszym szwadronie był sanitariusz, który potrafił opatrywać rany, ale na pewno nie miał pojęcia, jak pomóc rodzącej kobiecie.

W niedalekiej chacie kwaterował Klichowski, rządca z majątku Lubiec. Wiedziałem, że ma czworo dzieci, więc wydawało mi się, że powinien wiedzieć, jak długo trwa normalny poród. Ubrałem się i poszedłem do niego. Spotkałem go jak wracał ze stajni. Był z gołą głową i w lewej ręce trzymał różaniec. Zapytałem go, czy wie, ile czasu musi upłynąć od chwili, kiedy kobieta zacznie mieć bóle, do czasu kiedy urodzi dziecko.

Klichowski był nieco zakłopotany. Pocałował różaniec i schował go do kieszeni.
“Tak powiedzieć prawdę, to ja tego dokładnie nie wiem, bo serce mam miękkie i nie mogę słuchać jęków, więc jak tylko moja stara zaczynała pojękiwać, to przywoziłem akuszerkę i pryskałem w pole, albo do gospo­darstwa, a jak przychodziłem po 3-4 godzinach, to już było po wszystkim”.

Powiedziałem mu, że moja gospodyni ma bóle już od dwóch dni i babka mówi, że to normalne. Klichowski był zdania, że to trwa za długo. Jego zdaniem babka może pomóc wtedy, gdy wszystko normalnie, ale tutaj prawdopodobnie coś jest nie w porządku i potrzebna jest pomoc akuszerki.

Weszliśmy do chaty, gdzie kwaterował Klichowski. Gospodarz już nie spał, ale z całą rodziną był jeszcze na piecu. Zapytałem go, czy jest tutaj gdzieś w pobliżu akuszerka, albo ktoś, kto mógłby pomóc mojej gospodyni. Powiedział, że akuszerki to tutaj nie ma, ale jest w wiosce Nikita Kuźmicz, co to był owczarzem u polskiego grafa w Szepetówce i on się zna na tych sprawach.
– Więc dlaczego go nie wezwano do rodzącej ?!
– Bo tam jest już babka, to by się obraziła, jakby wezwano teraz kogoś innego.
– A co będzie, jak rodzącej nikt nie pomoże ?
– to może i tak urodzi…
– A jak nie urodzi ?
– No, jak nie urodzi, to będzie musiała odejść.
– Dokąd odejść ?
– No, wiadomo, na tamten świat.
– A owczarz by przyszedł, gdyby go teraz wezwano ?
– Gdyby mąż po niego poszedł, to by i przyszedł.

Poszedłem na swoją kwaterę i zapytałem babki, czy już jest jakiś postęp.
– Aj, panoczku, to nie idzie tak szybko, tutaj trzeba czekać.
– Czekaliśmy już dość długo, teraz trzeba posłać po owczarza.
– Aj, panoczku, to nie chłopska sprawa.
– Chłopska, czy nie chłopska, to nie ma znaczenia. A wy, gospodarzu, biegnijcie po owczarza i to szybko, bo jak chorej nie dacie pomocy w porę i ona umrze, to ja was oboje zaskarżę u władz pol­skich, że nie daliście jaj pomocy, którą można było dać i będziecie za to ukarani jak za zwykłe morderstwo, to znaczy oboje będziecie powieszeni.

Gospodarz poderwał się, schwycił za kożuch. Babka podała mu czapkę i po chwili już biegiem pędził przez wioskę. Wyszedłem z chaty odetchnąć świeżym powietrzem. Czekałem, co będzie dalej.

W bardzo krótkim czasie gospodarz przyszedł z owczarzem. Pozostałem jakiś czas na podwórzu, po czym wszedłem do izby. Byłem ciekawy, co ow­czarz powie. Stanąłem przy drzwiach.

Owczarz i babka byli przy rodzącej.

Nie widziałem, co tam robili, bo zasłaniał piec. Słyszałem tylko ich rozmowę.
– A cukru daliście ? – pyta owczarz
– Wiadomo, dałam – odpowiada baba.
– Polizał ?
– Polizał.
– A miodu daliście ? Jak po cukrze nie poszedł, to miodu musowo dać.
– Też dałam.
– Też polizał ?
– Polizał.
– A ze stołu kazaliście jej skakać ?
– Wy jej każecie, to może skoczy. Skoczyła raz ze stołka to narobiła takiego krzyku, jakby ze skóry ją obdzierano. Drugi raz nie chciała skoczyć a co dopiero mówić o stole.
– A sznurek do przewiązania pępowiny macie gotowy ?
– Pewnie, że mam.
– Konopny?
– Wiadomo, że konopny, bo mocny i nie ślizga się.
– A nożyce do przecinania pępowiny też macie ?
– A co chcielibyście, żebym pępowinę zębami przegryzała ? – odcięła się babka.
– Nie, nie chcę – ciągnął spokojnie owczarz – tylko się pytam, czy wszy­stko gotowe.
– Wiadomo, że musi być gotowe.
– Ale nożyce to chyba do strzyżenia owiec? – indagował dalej owczarz.
– A jakie byście chcieli? – babka była już wyraźnie zła.
Chora zaczęła jęczeć.
– Chlusnąć jej wodę na twarz – rozkazał owczarz – a wy, Teofimie Iliiczu – zwrócił się do gospodarza – dołóżcie drewek do pieca i włóżcie pogrze­bacz do ognia.

Będąc małym chłopcem widziałem w lesie, jak łania rodziła jelonka, a później zjadła łożysko i odgryzła pępowinę. Patrzyłem na to, gdyż byłem ciekaw, ale później na parę dni straciłem apetyt, gdyż stale miałem przed oczyma łanię jedzącą coś krwawego. Teraz, gdy babka wspomniała o przegryzaniu pępowiny, przypomniała mi się tamta scena w lesie. A jak usłyszałem, że gospodyni ze swym wiel­kim brzuchem skakała ze stołka, a teraz jeszcze włożono pogrzebacz do ognia, nie wiadomo, w jakim celu, ale na pewno sprawiającym ból, to nie mogłem już więcej słuchać. Wyszedłem na podwórko i usiadłem na ławce przed chałupą.

Od czasu do czasu słychać było jęki gospodyni ale już nie tak straszne, jak przedtem. Po jakimś czasie drzwi otworzyły się i wyszedł owczarz. Stanął niedaleko mnie, wyjął woreczek z machorką, skręcił papierosa w kawałek starej ga­zety, zapalił i zaciągnął się głęboko. Wyjaśnił, że wyszedł na dwór zapalić papierosa, bo nauka nie pozwala palić przy rodzącej.

Było już widno i mogłem mu się przyjrzeć. Wysoki, silnie zbudowany, twarz miał szeroką, podziurawioną śladami ospy, nos krótki, trochę zadar­ty, oczy piwne, raczej małe, brwi rzadkie, włosy jasne, krótko przystrzyżo­ne, wąsy prawie białe. Nie był przystojny, ale miał przyjemny głos i robił wrażenie dobrego człowieka.

Zapytałem, jak się ma chora. Powiedział, że teraz już wszystko będzie dobrze.
– Ot widzi panoczek – powiedział po chwili, jaka to u nas ciemnota. Jeże­li kobieta nie może urodzić dziecka, to musi być ku temu przyczyna i jeżeli można, to trzeba tę przyczynę usunąć. A tutaj babce się zdaje, że dziecko mogłoby się urodzić, tylko nie chce. I dlatego, żeby ją zachęcić do urodze­nia się, wkładają do wnętrzy kawałek cukru, żeby spróbowało i przekonało się, jakie to smaczne rzeczy są tutaj i żeby wyszło na świat. Wewnątrz jest wilgotno, więc cukier się trochę rozpuści. Wyjmują cukier i uważają, żc dzieciak polizał, to nie powinien zwlekać z opuszczeniem dotychczasowe­go miejsca pobytu. Jeżeli mimo to poród nie następuje, to wkładają do wewnątrz łyżkę z miodem. Trochę miodu się uleje i znów uważają, że dzie­ciak polizał. Jeżeli to nie pomaga, to kobiecie każą skakać ze stołka, albo dają jej do wypicia prochu z wodą, żeby wystrzeliła dzieciaka. Ot, mówię wam, panoczku, ciemnota, że aż przykro słuchać. Ja staram się im wytłumaczyć w czym rzecz, a oni po swojemu. Tutaj było położenie po­przeczne i dziecko nigdy by się nie urodziło. Poprowiłem położenie na podłużne i teraz na pewno się urodzi i to niedługo, bo poprzednio zupełnie lekko rodziła pięcioro dzieci.

Nie miałem pojęcia, co to jest położenie poprzeczne albo podłużne, lecz to nic było w tej chwili ważne. Ważne było to, żc wszystko jest dobrze. Zapytałem, czy trudno jest zmienić pozycję złą na dobrą. Powiedział, że czasami jest trudno, ale jak się wie, jak to zrobić, to się zrobi. Cała rzecz w tym, żeby wiedzieć.
– A kto was tego nauczył ?
Owczarz uśmiechnął się i wyjaśnił, że służąc w wojsku pracował w izbic chorych i tam między innymi nauczył się także, jak dać pomoc kobiecie przy porodzie.

Rzucił niedopałek papierosa na ziemię, przydeptał butem i wszedł do środka.

Posiedziałem jeszcze chwilę na ławce, a potem poszedłem do Klichowskiego, żeby mu powiedzieć, czego dowiedziałem się od owczarza. Porozmawialiśmy trochę o tym i o owym, po czym poszedłem na śniadanie.

Po śniadaniu, wracają na kwaterę, spotkałem znów owczarza. Był w do­brym humorze. Powiedział, że urodził się chłopak, zdrowy jak ryba i że wszystko jest w porządku.

Zapytałem go, dlaczego w armii rosyjskiej uczono sanitariuszy, jak pomagać kobietom przy porodzie, kiedy przecież kobiet w armii nie było. Owczarza widocznie ubawiło to pytanie.
– A, to długa historia, ale mamy czas, to ją opowiem.
– Służyłem w artylerii polowej i przydzielono mnie do izby chorych. Po­czątkowo był doktor Wasiliew, dobry doktór i łagodny człowiek. Przepisywał żołnierzom lekarstwa i dawał zwolnienia ze służby, co nie podobało się oficerom i doktora gdzieś przeniesiono. Na jego miejsce przyszedł doktór Pietrow, mały, szczupły z długim wąsem, zadzierżysty starik. Przychodzi on do izby chorych i krzyczy “Iwan”. Nie odezwałem się, bo nie jestem Iwan. A on do mnie: “Czego się ośle nie odzywasz, jak cię wołam?” Chciałem powiedzieć, że nie jestem Iwan, ale on już krzyczy: “Od dziś jesteś Iwan! Zostaw w apteczce rycynę, aspirynę, jodynę i środki opatrun­kowe, a resztę wyrzuć precz!”
Rozkaz rozkazem, więc zrobiłem, jak doktór kazał, chociaż mi było żal tych leków.
Następnego dnia do izby chorych zgłosiło się pięciu żołnierzy. Do do­ktora Wasiliewa zgłaszało się znacznie więcej, a ci przyszli teraz, żeby się przekonać jaki jest ten nowy doktór.Pierwszego chorego doktór pyta: “Co ci jest?”. “Natarłem się od siodła”. “Natarłeś się, to pokaż to natarcie”. Żołnierz miał niewielkie otarcie skó­ry. Doktór kazał zajodynować i powiedział, że jak się jeździ na koniu, to początkowo każdy naciera się, później skóra się przyzwyczaja. “Idź i nacie­raj się dalej”.
Następny chory to był kombinator, który nie chciał pełnić służby. On też się trochę natarł, ale mówiono mi, że jak doktór robił opatrunek, to on go zdejmował, zeskrobywał maść i przykładał na ranę zaśniedziałą kopiejkę. Rana ropiała i nie chciała się goić.
– “A tobie co jest?” – pyta doktór Pietrow. “Natarłem się od siodła”. 'Pokaż swoje natarcie”. Jego, za przepro­szeniem siedzenie wyglądało paskudnie, bo miało kilka zaropiałych i zestrupiałych nadżerek.
Doktór popatrzył, kazał mi do pieca włożyć pogrzebacz, bo to było zimą i właśnie paliło się w piecu, kazał się żołnierzowi położyć na ławce pleca­mi do góry, zawołał czterech żołnierzy, żeby chorego przytrzymali, szczy­pcami zerwał strupy i chore miejsca przypalił rozpalonym do białości po­grzebaczem. Żołnierz ryczał, jakby go zarzynano, a swąd się taki w izbie zrobił, jakby się garść pierza spaliło. “Trzy tygodnie zwolnienia ze służby i odmarsz” – powiedział doktór.
– Nie wiem, co było pozostałym żołnierzom, ale powiedzieli, że mają za­twardzenie. Dostali po pół szklanki rycyny, wypili i byli szczęśliwi, że tanim kosztem udało im się wydobyć z izby chorych.
– Odtąd miałem święte życie, gdyż żołnierze padali na nos, a służbę pełnili i izbę przyjęć omijali z daleka a jak już ktoś naprawdę zachorował, to odsyłano go do szpitala.
– Latem pojechaliśmy na ostre strzelanie. Przyjeżdżamy do obozu, a tam furmanek jak na odpuście, znaczy się ludzie wiedzieli, że z wojskiem przy­jeżdża doktór, więc zaraz przywieźli swoich chorych. Wprawdzie było gorąco, ale doktór kazał napalić w piecu i pogrzebacz do ognia włożyć, po czym zaczął przyjmować chorych.
– Przychodzi pierwszy chory, a u niego krosta pod nosem. Takie krosty są bardzo niebezpieczne, bo przez nos zakażenie może się dostać do mózgu. Wtedy po paru dniach człowiek umiera.
– Doktór kazał się choremu położyć na ławie twarzą do góry, wezwał czterech żołnierzy, żeby go trzymali, a potem całą krostę pogrzebaczem wypalił. Chory darł się jak opętany, ale doktór nic się tym nie przejmował.
– Następny chory miał zaropiałe, śmierdzące jajo na karku. Doktór też je pogrzebaczem wypalił. Dymu i smrodu zrobiło się tyle, jakby ktoś poduszkę pierza spalił, ale chłop był twardy i ani mruknął, tylko zębami zgrzytał.
– Trzeci chory to był batiuszka. On wprawdzie nie był w kolejce, bo wiadomo – duchownym należy się pierwszeństwo – więc go poza kolejką wniesiono do izby i położono na ławie.
– “A wam batiuszka, co dolega? – zapytał doktór. ”Tak powiedzieć – , powiedział batiuszka – u mnie ischias”(rwa kulszowa). Doktór podniósł do góry jedną nogę popa – pop nie zareagował, ale gdy drugą nogę zaledwie uniósł, ba- ” duszka jęknął z bólu.
– “Tak, ischias” – powiedział doktór. Kazał batiuszce zdjąć sutannę, opuścić spodnie i położyć się na ławie plecami do góry.
– Potem, za przeproszeniem, na pośladku batiuszki narysował ołówkiem linię, kazał żołnierzom przytrzymać batiuszkę i rozpalonym pogrzebaczem wypalił bruzdę w miejscu, gdzie była narysowana linia. Batiuszka wył z bólu i przeklinał brzydkim słowem, że aż nieprzyjemnie było słuchać, a jak doktór skończył, to batiuszka poderwał się, podciągnął spodnie, zostawił sutannę i rwał do furmanki, jakby miał piętnaście lat.
– Idę do poczekalni, żeby wpuścić następnego pacjenta, a poczekalnia pu­sta. Tylko przed domem ruch. Wszyscy ładują swoich chorych na furmanki i czym prędzej odjeżdżają.
– Po sutannę batiuszka przysłał posłańca dopiero na drugi dzień. Później | dowiedziałem się, że kuracja pomogła, ale z doktorem nie chciał się spotkać, że to niby hartu ducha nie wykazał.
– Ten z wargą przyszedł do zdrowia, tylko mu się warga skurcyła i zęby było trochę widać. Defekt niewielki, a chłop życia nie stracił. Ten z jajkiem na karku wyleczył się gładko i niedługo potem ożenił się, bo chłopak był zdatny. Śmiali się tylko z niego, że jajko ma na karku i żadna szanująca się panna nie brała poważnie jego zalotów.
– Doktór miał pięknego konia: jak tylko na niego siadał, to koń podnosił ogon do góry przebierał drobno nogami i rwał się do biegu. Któregoś dnia, na manewrach, doktór przyjechał na inspekcję kuchni. Po inspekcji siada na konia, koń ogon do góry, a Franczuk, ten którego doktór tak pogrzeba­czem wyleczył i który wtedy za pomocnika kucharza był, podsunął się nie­znacznie do konia. Miał też kijek przygotowany, nanizał na niego kartofla dobrze już gorącego i wsadził koniowi pod ogon. Koń przycisnął ogon, Franczuk wyciągnął kijek, a kartofel pozostał. Koń zdawało się, że zwariował, skakał i wierzgał nogami, aż doktora zrzucił z siebie, a potem jak poszedł, to go dopiero po paru dniach złapano,
– Franczuka nikt nie wydał, bo doktora nikt nie lubił, a oficerowie mieli uciechę, bo wiadomo: doktór nie strojowa komenda i takiemu ja się coś dostanie, to strojowi się z tego śmieją.
– Doktorowi nic wielkiego się nie stało, tylko koń mu hacelem skaleczył rękę. Zrobił sobie opatrunek i nie przejmował się tym.
– Ale rana nie chciała się goić, tylko ropiała i ropiała, co doktora zaczęło złościć. Już przedtem był sprzeczny, ale teraz zrobił się zły, nie jadł, nie pił i wyglądał na ciężko chorego.
– Pułkownik przyszedł do niego i powiedział, że innych to potrafi leczyć ale siebie to nie. Gdyby sobie ranę przypalił, to już byłby zdrów, a tak to nie wiadomo, jak to się skończy.
– Tak to rozzłościło doktora, że jak zęby zacisnął, to ani rusz nie chciał rozewrzeć. Następnego dnia odwieźliśmy go do szpitala. Po drodze zatrzymaliśmy się na popas przed karczmą. Powiedziałem kaczmarce, co się doktorowi przytrafiło, a ona na to, że nic innego tylko w doktorze Zły się usadowił i że trzeba go przepędzić święconą wodą. Poszedłem do ba­tiuszki, opowiedziałem, w czym rzecz, batiuszka przyszedł niby to ze Słowem Bożym, a w rękawie butelkę wody święconej przyniósł i nieznacz­nie nią doktora pokropił, a doktór ani drgnął, znaczy się Złego w nim nie było.
– Odwieźliśmy go do szpitala, gdzie wkrótce zmarł, a ust i tak nie otworzył. Kto by się spodziewał, że w takim małym ciele potrafi być tyle złości.
– W tym czasie , kiedy doktór miał opatrunek na ręce, przyszedł do niego chłop i prosił, żeby przyszedł do jego żony, która już drugi dzień rodzi i nie może urodzić.
– Doktór zawołał mnie i poszliśmy razem, Zbadał rodzącą i powiedział, że nie urodziłaby do sądnego dnia, położenie bowiem jest poprzeczne. Powiedział mi, żebym wyczuł przez powłokę brzuszną, gdzie dziecko ma głowę, a gdzie za przeproszeniem pośladki i powiedział, co i jak mam robić. Poprawiłem położenie i kobieta urodziła, a ja się czegoś nauczyłem.
– A dlaczego kazaliście dzisiaj włożyć pogrzebacz do ognia? – zapytałem.
Owczarz znów się uśmiechnął.
– “A to panoczku, taka sprawa, że pępowinę trzeba czymś przeciąć. Za­miast przecinać ją, zawsze przepalam rozpalonym żelazem i przewiązuje czystym bandażem”. To mówiąc, wyciągnął z kieszeni rolkę bandaża, zawiniętą w dość zniszczony i nie pierwszej czystości papier. “To dziecku nie sprawia bólu i chroni je przed zakażeniem”.

Podziękowałem owczarzowi i poszedłem na swoją kwaterę. Na podwór­ku spotkałem gospodarza. Był wesoły. Podziękował mi za to, że go zmusiłem do pójścia do owczarza. Wytłumaczył mi, że spotkałoby go wiel­kie nieszczęście, gdyby żona umarła, bo to pięcioro dzieci, a gdyby chciał się drugi raz ożenić, to żadna kobieta nie wyszłaby za niego, chyba, że jakaś ułomna i starsza, co to ani do roboty, ani do pokazania się ludziom. A ta to i o dzieciach pamięta i inwentarz nakarmi a jak potrzeba to i zboże wymłóci.
– Więc żona opiekuje się dziećmi, zboże młóci, a wy co robicie ?
– Ja, tak powiedzieć, też mam swoją robotę: z kosą przy sianokosach, a także przy żniwach, za pługiem, komin na Wielkanoc obielić… Wiadomo taką pracę co nie dla kobiet.
– Wydaje mi się, że się nie przepracowujecie.
– Nie można powiedzieć, żebym pracował dużo, ale żona też się nie przepracowuje, bo gospodarka niewielka, to tam nie ma za dużo roboty. Z drugiej strony to nawet lepiej, jak kobieta jest stale zajęta, bo jak nie ma co robić, to poleci do sąsiadki, naopowiadają sobie, naplotkują i tylko z tego nieprzyjemności.
– A jak się żona czuje ?
– Dziękuję, dobrze. Spi jak*zabita, należy jej się to.

W południe, gdy przechodziłem obok domu, wewnątrz panowała cisza. Nad wieczorem zajrzałem do izby. Matki jak zwykle nie było w domu. Dzieci klęczały dookoła niewielkiego stołka, na którym stała duża, glinia­na miska, tak dokładnie pusta, że nawet nie mogłem zorientować się, co w niej przedtem było.

Na dnie miski leżało pięć blaszanych łyżek. Dzieci wyglądały na szczęśliwe. Każde trzymało w jednej rączce niewielką kromkę czarnego chleba, w drugiej odrobinę czosnku, pocierało chleb czosnkiem i jadło z apetytem. Gospodarz siedział przy piecu i palił papierosa. Zona gospodarza leżała w łóżku, ale nie wyglądała już na chorą. Obok niej wciśnięty w poduszkę i przykryty białym ręcznikiem leżał noworodek.
– Patrzcie panoczku, jaki piękny pareń przybył nam do rodziny – Gospodyni odsłoniła ręcznik. Zobaczyłem czerwoną buzię, lecz szczegółów urody nie mogłem dojrzeć, bo w izbie było dość ciemno. Powiedziałem jednak, że dziecko jest istotnie urodziwe.
– Mamy już Mikołaja i Pawła, a ten będzie Piotr.
– Czy zgodzilibyście się być jego ojcem chrzestnym? – zapytała gospodyni.
– Chętnie, o ile batiuszka nie będzie miał nic przeciwko temu, gdyż nie jestem prawosławny.
– Rozmawialiśmy już z batiuszką i umówiliśmy się, że jak panoczek się zgodzi, to w niedzielę urządzimy chrzciny.
– No więc dobrze, zgadzam się.

Następnego dnia jednak zarządzono zbiórkę. Pojechaliśmy do Antonin, I gdzie się zebrała cała nasza I brygada kawalerii i dwa dywizjony artylerii.

Ruszyliśmy na zachód. Po dwóch czy trzech dniach przekroczyliśmy Zburcz i mój niedoszły chrześniak był już za granicą. Po przekroczeniu Zburcza nasz szwadron skierowany został na kwatery do miejscowości Tłuste. Mnie wyznaczono kwaterę u wdowy, która opłakiwała męża i dwóch synów. Mąż służył w armii austriackiej i został zabity zaraz na początku wojny. Dwaj synowie dostali wezwanie do armii ukraińskiej. Starszy syn zgłosił się do wojska, młodszy nie, gdyż był wątły.

Po pewnym czasie został aresztowany i skazany na pięćdziesiąt buków. Co oznaczały te buki, nie pytałem. Gdy przestano bić, chłopak już nie żył. W parę tygodni później starszy syn w potyczce z polskimi ułanami został zabity w niedalekim Skałacie.

Kobieta nie odnosiła się do mnie z nienawiścią, jednak nie czułem się dobrze w jej domu i przebywałem prze­ważnie u któregoś z kolegów.

Po dwóch dniach wszyscy ochotnicy z wyjątkiem Tadzia K. zostali odesłani do kadry, w celu zwolnienia. Co się stało z Tadziem, tego nikt nie wiedział. Gdy przyszedł rozkaz, żebyśmy opuścili Mazepice, Tadzio został wysłany do Wolicy Tatarskiej, gdzie było paru naszych ułanów. Miał im powiedział, aby natychmiast jechali do Antonin. Ułani z Wolicy Tatarskiej przyjechali i powiedzieli, że Tadzio przywiózł wiadomość, ale zaraz odjechał, nie wiadomo jednak dokąd. Od tej pory nikt go nie widział. Dowódca zrozumiał, że zwolnieni mieli być tylko ci ochotnicy, którzy wstąpili do wojska w 1920 roku, a zatem mnie ten rozkaz nie obowiązywał.

Po zwolnieniu kolegów zostałem sam. Następnego dnia po wyjeździe ko­legów, wieczorem, gdy zrobiło się już ciemno, nie mając co robić wyszedłem na drogę popatrzeć, czy gdzieś coś się nie dzieje. Po pewnym czasie usłyszałem człapanie po błocie, potem jakiś znajomy głos pytający kogoś o takiego wysokiego ułana.
– “A to panoczku, jeszcze dwa domy dalej”. Po chwili zamajaczył przede mną jeździec na koniu. Zapytałem, czy mnie szuka. “No pewno, że ciebie” – usłyszałem teraz już rozpoznany głos Ta­dzia.

Okazało się, że w opuszczonym dworku w Mazepicach Tadzio znalazł “Ogniem i mieczem”. W trakcie czytania dostał polecenie, aby pojechał do Wolicy Tatarskiej i powiedział kwaterującym tam ułanom, aby natychmiast jechali do Antonina. Tadzio tak był przejęty czytaniem, iż nie pomyślał, że wyjazd do Antonin i jego obowiązuje, więc po wypełnieniu zadania czym prędzej powrócił na swoją kwaterę i zabrał się do czytania. Nie czytał jednak długo, gdy usłyszał, że za oknami przejeżdża jakaś kawaleria.

Wyszedł przed dom, żeby się dowiedzieć co to za formacja i zanim się przekonał, że to bolszewicy, tamci go już chwycili i zaprowadzili do do­wódcy oddziału. Ten odesłał go na tyły do sztabu. Ten wytłumaczył, dla­czego pozostał. Trochę z niego pożartowano i kazano jechać trzymając się blisko sztabu.

Nasza brygada wycofywała się pierwsza. Za nimi postępowała armia Bałachowicza, a za nią już bolszewicy.Po paru dniach marszu Tadzia doprowadzono do mostu na Zbruczu i ka­zano jechać do swoich.

Następnego dnia Tadzio został odesłany do kadry i znów zostałem sam. Dopiero w dwa tygodnie później i ja pojechałem w jego ślady. W Rzeszowie, gdzie była kadra, zastałem profesora Gnypa. Nie był on jeszcze zwolniony, gdyż malował portrety panom oficerom.

Któregoś dnia wachmistrz S. zaprosił na obiad Gnypa i mnie. W czasie obiadu poprosił Gnypa o namalowanie portretu jego żony. Gnyp miał już dość tego malo­wania, więc powiedział, że on nie maluje portretów pań, tylko akty.
– “A co to są akty?” – zapytała wachmistrzowa.
– “To są też portrety, tylko całej oso­by i bez ubrania”. “To panią pułownikową i panią majorową też tak pan namalował ?”.
“Też”.
– “O, to ja bym takiego portretu nie chciała”.
– “Głupia jesteś – powiedział wachmistrz – Jak byłem w Muzeum w Wiedniu, to widziałem różne hrabinie malowane na golasa. Pani pułkownikowa tak się dała namalować, pani majorowa także, a ty nie możesz ?”
Nie wiem, jakich argumentów wachmistrz jeszcze użył, dość że żonę przekonał. Na kanapie ułożono kożuch włosem do góry, a na nim panią wachmistrzową, leżącą na prawym boku, z górną częścią tułowia nieco uniesioną i opartą na prawym łokciu.
Portret był bardzo udany, z tym zastrzeżeniem jednak, że wachmistrzo­wa nigdy w życiu nie wyglądała tak pięknie, jak na portrecie. Z oddaniem go Gnyp zwlekał, dopóki nie otrzymał dokumentu podróży na przejazd do domu, do Piotrkowa. Przed samym odjazdem wręczył portret wachmi­strzowi, a mnie powiedział, że musi zdążyć na pociąg, zanim wachmistrz zorientuje się, że z niego zakpił.
Okazało się, że pośpiech był zupełnie zbyteczny. Ponieważ mój pobyt w kadrze przedłużył się o parę tygodni, byłem u wachmistrza kilka razy i widziałem, że akt nie tylko wisiał na poczesnym miejscu w stołowym poko­ju, ale że zarówno wachmistrz, jak i jego żona byli nim zachwyceni.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.