Karolek

Mr Smith sprowadzał filmy europejskie do Stanów i z tego powodu często jeździł do Europy. Przeważnie jeździł na statkach skandynawskich, lecz parę podróży odbył także na m/s Piłsudski. W czasie jednej z tych podróży w dzień wyjazdu statku z Nowego Jorku, po kolacji podszedł do baru, zamówił coca colę i pił ją bez pośpiechu, siedząc przy ladzie. Po jakimś czasie przyszła do baru para pasażerów. Ona blondynka, lat około trzydziestu, wysoka, tęga, powolna w ruchach, on trochę od niej starszy i niższy, nieco łysawy blondynek z wąsikami a la Hitler, szczupły, niespokojny, rozglądający się na wszystkie strony. Usiedli niedaleko pana Smitha, on zamówił dwie szklanki coca coli, zapłacił, szybko wypił swoją szklankę, poderwał się i ruszył w stronę wyjścia.
„Poczekaj na mnie, Charlie” – powiedziała blondynka.
„Nie spiesz się” – odpowiedział i poszedł.
„Nie mogę się zorientować w rozkładzie tego statku” – powiedziała blondynka do pana Smitha – „Obawiam się, że trudno mi będzie trafić do kabiny”.
„A który numer pani kabiny?” Podała numer kabiny.
„O, to bardzo łatwo trafić. Zresztą ja też mam kabinę w sekcji dwadzieścia, więc chętnie pani pokażę, gdzie pani mieszka”. Po opróżnieniu szklanek udali się w kierunku ich sekcji. Mr Smith odprowadził blondynkę pod drzwi jej kabiny, powiedział „Dobranoc” i skierował się w stronę swojej kabiny znajdującej się w tym samym korytarzu, lecz bardziej ku dziobowi. Zaledwie blondynka otworzyła drzwi, z kabiny wyskoczył blondynek, przepuścił ją do środka, zamknął drzwi i zawołał do pana Smitha:
„Ej, mister!” Pan Smith zatrzymał się.
„Jak się pan nazywa?”
„Smith”.
„Przyjemnie pana poznać. Ja się nazywam Sparo. Panie Smith, zauważyłem, że zainteresował się pan moją żoną, czego ja bardzo nie lubię i taki już jestem, że uśmiercam każdego, kto się nią zainteresuje. Pan zrobił na mnie bardzo dodatnie wrażenie, ale nie mogę zmieniać swoich zwyczajów i chociaż jest mi niewymownie przykro, to jednak będę musiał pana zabić. Nie wiem jeszcze, kiedy to nastąpi, może jutro, może pojutrze, ale w każdym razie przed przyjazdem do Kopenhagi. Dobranoc panu, panie Smith”. Zawrócił i wszedł do swojej kabiny, zamykając drzwi za sobą. Mr Smith doszedł do wniosku, że ma do czynienia z wariatem i postanowił go unikać. Tymczasem Charlie, jak go nazywali pasażerowie albo Karolek, jak go nazywała załoga, po prostu szalał. Od rana do późnej nocy był na nogach, wszystkim się interesował i wszędzie było go pełno. Któregoś dnia spotkał pana Smith i poprosił go do swojej kabiny mówiąc, że chce mu coś pokazać. Pan Smith uważał, że wariatowi lepiej się nie sprzeciwiać i poszedł. Przed drzwiami swojej kabiny Charlie poprosił pana Smith, aby się zatrzymał w korytarzu, a sam wszedł do środka i po chwili ukazał się z rewolwerem dużego kalibru w dłoni. „Panie Smith, to jest rewolwer, z którego pana zastrzelę, jak pan widzi kaliber jest duży” – to mówiąc wydobył z bębenka ładunek. Gruba gilza zakończona była imponującą kulą. „Muszę pana pocieszyć, żeby się pan nic nie martwił, gdyż strzelę do pana z bliskiej odległości. Trafię prosto w serce i nawet się pan nie spostrzeże, kiedy ze świata żywych przeniesie się do świata umarłych. Ale to jeszcze nie stanie się dzisiaj”. Wszedł do kabiny, powiedział: „Żegnam pana” i zamknął drzwi. Pan Smith nie wiedział co o tym sądzić. Gdy spotkał mnie, podszedł, porozmawialiśmy trochę o pogodzie, która od paru dni była dobra, a później pan Smith zapytał mnie, czy nie uważam, że Charlie jest wariatem. Byłem przekonany, że z jego mózgiem nie jest wszystko w porządku, lecz nie wypadało mi tego powiedzieć. Wobec tego wymijająco powiedziałem, że każdy z nas jest z lekka zwariowany, jeden mniej, drugi więcej. Charlie należy do tych drugich, ale uważam, że to jego wariactwo nie jest szkodliwe.
„Tak pan sądzi?” – zapytał Smith.
„Tak”. Wydawało mi się, że pan Smith zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymał.

Któregoś dnia pogoda była brzydka, dął silny wiatr, fala była duża i kołysała statkiem z boku na bok. Po obiedzie pasażerowie poukrywali się w swoich kabinach i statek wyglądał jak pusty. Pan Smith, zgodnie z codziennym zwyczajem wybrał się na poobiedni spacer na pokładzie. Zaledwie wyszedł na pomost spacerowy, gdy pojawił się przed nim blondynek z rewolwerem w ręku.
„Panie Smith” – powiedział uprzejmie – „Z prawdziwą przykrością muszę panu oznajmić, że nadszedł kres pańskiej wędrówki życiowej. Pan będzie łaskaw pokazać mi paluszkiem, gdzie jest pańskie serduszko, żebym mógł w nie trafić bez pudła. To zaoszczędzi panu niepotrzebnych cierpień”. Mówiąc to, zaczął powoli mierzyć w pana Smitha. Ten, ponieważ był blisko drzwi, otworzył je nagle i rzucił się do środka. Padł strzał, pan Smith był już w korytarzu, gdy padł strzał drugi. Mr Smithowi wydawało się, że obie kule przeleciały blisko niego, lecz żadna go nie trafiła. Z korytarza schody prowadziły na górę. Pan Smith wpadł na nie i pędem skierował się do kabiny kapitana. Akurat skończyłem poobiednią drzemkę, gdy przyszedł do mnie intendent Jasiński i powiedział, że przed chwilą dzwonił do niego kapitan i prosił, abyśmy obaj przyszli do niego. W kabinie kapitana zastaliśmy pana Smitha dziwnie bladego pokrytego potem, siedzącego w fotelu i kończącego kieliszek koniaku, którym poczęstował go kapitan, aby się prędzej uspokoił.
„Znaczy się, proszę panów – powiedział kapitan – wygląda na to, że mamy na statku niebezpiecznego wariata i musimy go unieszkodliwić”.
„Czy to może pan Karolek?” – zapytał intendent.
„Tak, Karolek” – potwierdził kapitan. „Dzwoniłem na mostek i powiedziałem, żeby go obserwowano. Przed chwilą zakomunikowano mi, że Karolek chodzi po pokładzie słonecznym z dużym rewolwerem i strzela do mew, ale nie jest dobrym strzelcem, kiedy żadnej nie postrzelił”. Pan Smith opowiedział nam swoje przejścia z Karolkiem.
„A dlaczego nie powiedział nam pan wcześniej, że groził panu rewolwerem?” – zapytał kapitan.
„Prawdę mówiąc – rozpoczął pan Smith po pewnym namyśle – to uważałem go za lichego komedianta i nie traktowałem poważnie. Wydawało mi się, że zgrywał się w tym celu, by mieć przyjemność nastraszenia mnie. Gdybym panom coś powiedział, panowie na pewno coś w tej sprawie by przedsięwzięli i Charlie miałby satysfakcję, że swój cel osiągnął. Swoje podejrzenia opierałem między innymi i na tym, że przedstawił mi się jako Spero, kiedy naprawdę nazywa się Poltz. Pytałem doktora, czy nie uważa go za wariata. Doktór powiedział, że każdy jest z lekka pomylony na tym lub innym punkcie, Charlie może trochę więcej niż przeciętnie, ale jeżeli już jest wariatem, to w każdym razie nieszkodliwym”.
„Wydaje mi się” – powiedział kapitan – „że nie ulega wątpliwości, iż pan Peltz jest umysłowo chory i że musimy go zamknąć w szpitalu izolacyjnym, jako niebezpiecznego dla otoczenia. Jednak pozbawienie kogoś wolności jest sprawą poważną, dlatego sprawdzić musimy wszystko, co się tylko da, aby – o ile to jest możliwe – uniknąć pomyłki. Czy pan doktór na podstawie dotychczasowej obserwacji może postawić diagnozę, że jest on umysłowo chory i niebezpieczny dla otoczenia?” Powiedziałem, że uważam go za nieco odbiegającego od normy, jednak nie do tego stopnia, aby go zakwalifikować jako umysłowo chorego, a o tym, aby mógł być niebezpieczny dla otoczenia – nawet nie pomyślałem.
„To, co nam tutaj powiedział pan Smith trochę zmienia mój sąd o Charlim. Lecz żeby go uznać za umysłowo chorego, musiałbym przedtem porozmawiać z nim”. Kapitan powiedział, że gdybym chciał z nim porozmawiać teraz, to nie radzi mi wchodzić na pokład samemu, gdyż on jest obserwowany z ukrycia, na pokładzie nikogo nie ma i on, będąc niezadowolony z tego, że nie może trafić mewy, może próbować trafić w pana doktora”. Intendent zaofiarował się, że pójdzie razem ze mną.
„Dobrze” – powiedział kapitan –„A ja z panem Smithem pójdziemy zobaczyć, gdzie utkwiły kule i w jakim stopniu naraziły innych na niebezpieczeństwo”. Wyszliśmy na pokład słoneczny. Na drugim końcu znajdował się Karolek z ogromnym rewolwerem w ręku. Na nasz widok odwrócił się do nas plecami, wymierzył do lecącej nad statkiem mewy i wystrzelił. Strzał nie był specjalnie głośny i mewy leciały w dalszym ciągu nad statkiem, nie reagując na huk zupełnie. Karolek skierował się w naszą stronę, niosąc rewolwer trzymany lufą ku dołowi.
„Panowie sobie nie wyobrażają, jakie te mewy są inteligentne” – powiedział, gdy był jeszcze kilkanaście kroków od nas – „Ja do nich strzelam, a one sobie nic z tego nie robią. Widocznie wiedzą, że to nie jest prawdziwy rewolwer, tylko straszak. Człowiek by się tak szybko nie zorientował”. – mówiąc to wyjął z kieszeni ładunek. Gilza była biała, gruba, zakończona jasnoniebieską, błyszczącą kulą. Włożył ładunek do rewolweru, skierował go w stronę komina i pociągnął za spust. Rozległ się trzask, z lufy pokazało się trochę ognia, a na kominie ani śladu. Powiedziałem, że mewy może się nie boją, ale za to swoim strzelaniem przestraszył pana Smitha. Karolek zrobił zdumioną minę.
„Pan Smith się przestraszył! Nigdy bym tego nie przypuszczał i bardzo mi z tego powodu przykro, a to wszystko przez ten przeklęty straszak” – popatrzył przez chwilę na swój rewolwer i wyrzucił go za burtę – „Przysięgam, że teraz już koniec ze strzelaniem. A teraz biegnę przeprosić pana Smitha”.

Po upływie dwóch, może trzech miesięcy, gdy m/s Piłsudski w drodze do Nowego Jorku zatrzymał się w Kopenhadze, do mojej kabiny przyszedł Karolek. „Ach, panie doktorze, jakże się cieszę, że znowu płyniemy razem”. Odpowiedziałem, że ja także się cieszę i mam nadzieję, że tym razem nikomu żadnego żartu nie urządzi. Karolek spoważniał. „Przyznam się – powiedział – że wstyd mi i bardzo mi przykro, że tak się głupio zachowałem, bo przecież młodzikiem już nie jestem i najwyższy czas, abym wreszcie spoważniał. Przysiągłem żonie, że już koniec z żartami, najwyżej jakiś niewinny żarcik w rodzinnym kółku”.
„Jedzie pan z żoną?”
„Tak”.
„Mam nadzieję, że nie urządzi pan żadnego żartu żonie”.
„Panie doktorze, moja żona to święta niewiasta. Nawet nie mógłbym pomyśleć o tym, abym mógł ją nawet na najmniejszy żart narazić”.
„No to się cieszę i myślę, że będziecie państwo mieli przyjemną podróż”. W czasie tej podróży Karolek również dał się poznać wszystkim, gdyż całymi godzinami grał na fortepianie w głównym salonie.

Dzień wyjazdu z Halifaxu, około godziny 22-giej, przybiegła do mojej kabiny pasażerka z sekcji „dwieście” i powiedziała, że z jej sąsiadką, panią Jensen musiało stać się coś niedobrego, gdyż usłyszała jakiś straszny krzyk, a gdy zajrzała do kabiny pani Jensen, to ta leżała nieprzytomna obok łóżka. Gdy wszedłem do jej kabiny, pani Jensen siedziała na łóżku, była blada i widocznie zdenerwowana, lecz nie wyglądała na osobę ciężko chorą. Zapytałem co się stało.
„To ten Charlie mnie tak nastraszył. Przez cały wieczór opowiadał nam o duchach i zjawach, o tym, że akurat w tym miejscu z winy kapitana zatonął okręt i wszyscy pasażerowie utonęli i że od tego czasu dusza kapitana w postaci strasznej zjawy krąży nad miejscem, gdzie statek zatonął i przez okna zagląda do kabin przepływających statków. Nie wierzę w duchy i zjawy, ale gdy przyszłam do kabiny i zobaczyłam straszną maszkarę zaglądającą przez okno, tak się przestraszyłam, że straciłam przytomność”. Powiedziałem, że Charlie jest znany z tego, iż lubi mocne żarty, ale tym razem posądzenie go o to jest może niesłuszne, gdyż przyrzekł, że więcej już nikomu obcemu żadnego żartu nie urządzi, chyba, że jakiś niewinny żarcik w rodzinnym kółku.
„Wszystko się zgadza – powiedziała panie Jensen – I żarcik niewinny i rodzinne kółko też jest, bo Charlie to mój siostrzeniec”.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.