Szwadron Łękawski

Latem 1920 roku jako ułan pierwszego pułku ułanów krechowieckich korzystałem z rocznego urlopu zdrowotnego, który spędzałem u rodziców w Jaksonku. Do końca urlopu pozostało mi jeszcze kilka tygodni, lecz sytu­acja na froncie była zła, więc postanowiłem wrócić do pułku.

Udałem się do Powiatowej Komendy Uzupełnień w Piotrkowie i otrzymałem bilet kolejowy na przejazd do Tarnowa, gdzie mieściła się ka­dra mojego pułku. Na stacji kolejowej zorientowałem się, że miałbym najlepsze połączenie z Tarnowem, gdybym wyjechał pociągiem wieczornym. Dowiedziałem się również, że w majątku Łękawa niedaleko od stacji kolejowej Kamieńsk formuje się szwadron kawalerii ochotniczej, do którego zgłosiła się duża liczba kolegów z mojej klasy.

Pomyślałem, że starczy mi jeszcze czasu na odwiedzenie kolegów w Łękawic i najbliższym pociągiem udałem się do stacji Kamieńsk. Do Lękawy było jeszcze około 5 kilometrów, które przebyłem pieszo.

W dość obszernym parku, przy tak zwanym pałacu tu i ówdzie były grup­ki wyraźnie nudzących się ochotników. Byli tam koledzy z mojej klasy, ukończonej w tym roku siódmej,znacznie więcej kolegów z klas młodszych, kilku tegorocznych maturzystów i kilku młodych ludzi spoza szkoły, razem 40-50 osób.

Gdy mnie zobaczyli, przypuszczali, że jestem instruktorem, na którego czekali z niecierpliwością i urządzili mi entuzjastyczne przyjęcie. Gdy im powiedziałem, że przyszedłem do nich tylko w odwiedziny, poczuli się za­wiedzeni. Nie mieli ochoty mnie wypuścić i zaczęli namawiać, żebym z nimi pozostał i był ich dowódcą. Wytłumaczyłem im, że to niemożliwe, po pier­wsze dlatego, że nie mam ku temu odpowiednich kwalifikacji, a po drugie, że mam już dokument podróży i jutro mam się zgłosić w swoim pułku. Po pewnym czasie pożegnałem się z kolegami i ruszyłem w drogę po­wrotną.

Linijka

Uszedłem już może ze dwa, trzy kilometry, kiedy na linijce dogonił mnie starszy jegomość. Przedstawił się jako Zygmunt Przedpełski, właściciel Łękawy i członek komitetu finansującego organizację szwadronu. Powiedział następnie, że przyjechał po mnie, gdyż PKU (Powiatowa Ko­menda Uzupełnień) w Piotrkowie wzywa mnie do telefonu. Wsiadłem na linijkę i pojechaliśmy z powrotem do Lękawy. “Tu PKU Piotrków, mówi major Stawarz” – usłyszałem w telefonie. Następnie major powiedział, że ochotnicy w Lękawie obrali mnie za swego dowódcę, że on ten wybór za­twierdza i że wobec tego mój dokument podróży zostaje unieważniony. Mam pozostać w Lękawie jako wachmicstrz i zorganizować szwadron. Czułem, że to przekracza moje możliwości, więc powiedziałem, że chętnie bym to zrobił, gdybym wiedział, jak. “Tu nie ma żadnego chętnie czy niechętnie, należy zrobić tak, żeby było dobrze i to jest rozkaz! O wszelką pomoc proszę się zwracać do mnie” i na tym nasza rozmowa skończyła się.

Dowiedziałem się, że ewidencję szwadronu prowadzi pan Rybczyński, pracownik zarządu majątku. Udałem się do niego i dowiedziałem się, że ochotników zgłosiło się około 200, lecz większość z nich udała się na razie do domu mówiąc, że zgłosi się natychmiast, gdy tylko przyjdzie jakiś in­struktor.

Wśród ochotników było paru profesorów gimnazjalnych, między innymi profesor rysunku Gnyp z mojego gimnazjum. Było kilku nauczycieli szkół powszechnych, kilku właścicieli majątków, kilkunastu robotników folwar­cznych, jeden pracownik Magistratu Warszawskiego, kilku studentów, je­den kapral, dwóch plutonowych, a reszta – to młodzież szkolna. Poprosiłem o odwiezienie mnie na stację kolejową, pojechałem do Piotr­kowa i zgłosiłem się do majora Stawarza.

Zdałem mu sprawozdanie ze stanu, w jakim znajduje się szwadron, powiedziałem, że 16 ochotników zgłosiło się ze swoimi końmi; sami na pewno jeżdżą dobrze, ale prawdopodobnie nie chcieliby, żeby ktoś inny jeździł na ich koniach. Karabinów i amunicji do nich mamy pod dostat­kiem, więc gdybyśmy otrzymali kilku podoficerów, to mając trzech swoich moglibyśmy od razu rozpocząć ćwiczenia piechoty, a naukę jazdy odłożyć do czasu, kiedy otrzymamy konie.

Major porozumiał się z dowództwem stacjonującym w Piotrkowie 25 pułku piechoty i w wyniku tego porozumienia otrzymałem 5 podoficerów. Razem z nimi wieczorem pojechałem do Łękawy. Następnego dnia zeszli się prawie wszyscy ochotnicy, podoficerowie zabrali się fachowo do ćwiczeń a ja poszedłem w pole, by wyszukać miejsca na strzelnicę.

W pewnym momencie podjechał do mnie na linijce jakiś bardzo stary, jak się wówczas wydawało, jegomość i zapytał, czy nie widziałem dowódcy szwadronu, który podobno udał się gdzieś w tę stronę. Powiedziałem mu, że to ja jestem tym dowódcą. Staruszek wyraźnie się stropił.


“A jaką pan ma rangę” – zapytał.
Odpowiedziałem, że nie mam żadnej, staruszek stropił się jeszcze bar­dziej. “Tak”, powiedział po chwili, „mówiono mi, że jest tu jakiś dowódca, więc pomyślałem, że to oficer, któremu może mógłbym pomóc, ale ja je­stem od pana przeszło trzy razy starszy, w rosyjskiej kawalerii byłem poru­cznikiem, więc rozumie pan, że czułbym się niewyraźnie, gdybym teraz miał słuchać pańskich rozkazów”. Poradziłem mu, żeby pojechał do PKU. Dostanie nominację na dowódcę i wtedy ja będę słuchał jego rozkazów. “Ach, nie – powiedział – ja nie chcę być dowódcą, ja tylko pomyślałem, że jeszcze mogę się na coś przydać”. Zapewniłem go, że przyda się na pewno i oczywiście, że nie ma mowy, żebym mu rozkazywał, najwyżej poproszę go, czy o radę, czy o zro­bienie czegoś. Staruszek rozpogodził się i wyciągnął do mnie rękę. “Ruszczyc jestem – powiedział – zgadzam się”.

Majątek oddał nam do dyspozycji jednego konia i porucznik, a raczej “dziadzia” Ruszczyć, jak go wszyscy nazywali, szkolił gromadki jedną po drugiej, jak należy konia siodłać, czyścić, dopasowywać długość strzemion, siadać na konia, trochę jeździć, a nawet skakać przez niewielką barierkę.

Pod względem fizycznym szwadron na ogół nie przedstawiał się dobrze. Niewielu było w odpowiednim wieku i w odpowiedniej kondycji. Większość była zbyt młoda i za wątła. Było też trochę za starych i zbyt otyłych. Uprzedziłem ich, że ćwiczenia będą forsowne, nie dlatego, żeby się nad nimi znęcać, ale dlatego, żeby ich przyzwyczaić do warunków fron­towych. Kto wytrzyma to dobrze, a kto nie wytrzyma, to niech lepiej od­padnie teraz, niż żeby był z nim później kłopot na froncie.

Odpadło czterech, którzy zachorowali: trzech na dyzenterię i jeden na dur brzuszny.

Rybczyński wypisywał dużo pokwitowań, dokumentów podróży, zaświadczeń itp. Wymagały one jakiejś pieczątki. Poradziliśmy sobie e ten sposób, że na każdym dokumencie przykładana była pieczątka majątku “Dominium Lękawa, Gorzelnia i Rybołóstwo”. Oprócz tej przykładało się zrobioną z dziecinnej drukarki pieczątkę “Dowódca Szwadronu”. Ja ten dokument podpisywałem i nie zdarzyło się, żeby go ktokolwiek nie honorował.

Mniej więcej po trzech tygodniach major Stawarz zawiadomił mnie, abym przyjechał następnego dnia do Piotrkowa po odbiór 20 koni. Pożyczyłem 20 siodeł, wybrałem 19 chłopców, wszystkich z Piotrkowa, by im dać możliwość zobaczenia się z rodzinami i ze swoimi dziewczynami.

Rankiem przyjechaliśmy furmankami do stacji kolejowej Kamieńsk a stamtąd pociągiem do Piotrkowa. W pociągu patrząc na tych prawie dzieciaków, z których prawdopodob­nie żaden nie siedział na koniu, zdałem sobie sprawę, że zrobiłem bardzo zły wybór, lecz nic już zmienić nie mogłem.

W Piotrkowie zgłosiłem się do majora Stawarza, który powiedział, że ma dla mnie dobrą nowinę. Zamiast 20, otrzymam 180 koni. Podał mi też dość długą listę adresów, pod którymi umieszczone były zmobilizowane poprze­dniego dnia, przeznaczone dla nas konie. Niektóre były w stajniach, inne w komórkach, a jeszcze inne puszczone luzem w jakimś zamkniętym ogro­dzeniu.

Od poprzedniego ranka konie nie były ani karmione, ani pojone, były więc zdenerwowane i złe. W dodatku dużo koni było bez uzd lub kanta­rów, gdyż właściciel, jeżli już tracił konia, to przynajmniej chciał uratować kantar czy uzdę. Major uprzedził mnie, że w zdobyciu paszy, uzd, czy post­ronków do powiązania koni nie mogę liczyć na pomoc władz.

Muszę to załatwić we własnym zakresie. Handlarzowi zbożem zabrałem kilka worków owsa, rymarzowi wszystkie kantary i rzemienie, a powroźnikowi wszystkie postronki. Było tego jednak za mało. Wobec tego na ulicy Kaliskiej zatrzymałem parokonne pojazdy i od jednego konia zabierałem kantar, czy uzdę i jakiś rzemień. Większych protestów nie było. Z pojeniem i karmie­niem też nie było większych kłopotów, gdyż wszędzie było dużo dzieci, które w miednicach czy wiaderkach przynosiły wodę. Te same naczynia służyły i do karmienia koni. Przy tej okazji miałem możność przekonania się, że moi chłopcy nie są tak niezaradni, jak ich o to posądzałem.

Maria­nek Święcicki nie dość, że szesnastolatek – to jeszcze drobnej budowy, prosił o przydzielenie mu pięknego karego ogiera puszczonego luzem w podwórku. Poradziłem mu, żeby sobie wybrał spokojną klacz, gdyż z ogie­rem na pewno sobie nie poradzi. Marianek zapewniał mnie, że sobie pora­dzi i radził mi, bym się o niego nie niepokoił. Zgodziłem się i na wszelki wypadek poszedłem z nim, by się przekonać, jak będzie sobie radził. Ogier był już napojony i nakarmiony i zdenerwowany chodził po podwórku. Ma­rianek podszedł do niego z uzdą, którą ogier pozwolił włożyć sobie na głowę. Pozwolił się także okiełznać i osiodłować, ale jak tylko Marianek go dosiadł, stanął dęba. Potem przez kilka, a może nawet kilkanaście mi­nut rzucał się na wszystkie strony, usiłując zrzucić z siebie Marianka. Po­tem uspokoił się i posłusznie dał Mariankowi sobą kierować.

W kinie kilkakrotnie widziałem rodeo, ale tam kowboje spadali z koni. Marianek nie spadł.

Było już późne popołudnie, gdy wszystkie konie powiązane w czwórki ustawiłem w długiej kolumnie na placu przy Kościele Bernardynów. Teraz pozostało tylko postaranie się o konowodów. Młodych mężczyzn nie było widać. Najmłodsi z tych, których widziało się na ulicy byli w wieku 40-50 lat. Z nich wybierałem takich, których oceniłem, że poradzą sobie z czwórką koni i prosiłem o pomoc w przeprowadzeniu koni. Wszyscy na ogół chętnie zgadzali się, gdyż przypuszczali, że chodzi o doprowadzenie koni do stacji towarowej, ponieważ czoło kolumny było skierowane w jej kierunku. W ciągu krótkiego czasu wszystkie czwórki miały swoich konowodów i długa kolumna ruszyła stępa… Przy parku skręciliśmy w prawo. Rozległo się kilka głosów, że do stacji należy jechać prosto. Nie reagowałem na to. Gdy wyszliśmy poza miasto – zatrzymałemkolumnę, powiedziałem, że konie musimy doprowadzić do Łękawy, do której jest około 30 kilome­trów, więc wszyscy muszą dosiąść koni i pojedziemy szybko, żeby przed nocą dojechać na miejsce. Z pewnym ociąganiem wszyscy jednak dosiedli koni i pojechaliśmy kłusem. Ciemność zastała nas już w pobliżu Łękawy. Po przybyciu na miejsce zaproponowałem, żeby wszyscy odpoczęli, w międzyczasie kucharz przygotuje kolację, potem prześpią się na sianie, a jutro po śniadaniu odwiozę ich na stację kolejową i załatwię bilety na prze­jazd do Piotrkowa. Dziewięciu skorzystało z tej propozycji, reszta natych­miast ulotniła się.

Następnego ranka cała dziewiątka wsiadła do wyłożonego słomą drabi­niastego wozu zaprzęgniętego w czwórkę koni i ruszyła w drogę powrotną. Ja pojechałem za nimi konno. Na stacji kolejowej podziękowałem im za przeprowadzenie koni i wyraziłem ubolewanie z powodu uszkodzeń skóry, których na pewno się nabawili, a które są bardzo nieprzyjemne. W odpowiedzi znany ogólnie w Piotrkowie rzeźnik, mocno poirytowany oświadczył, że znajdzie na mnie sprawiedliwość. Poradziłem mu, że jeżeli wie, jak sprawiedliwości dochodzić, to niech tych wiadomości nie trzyma tylko dla siebie. Na ulicy Jagiellońskiej jest szpital wojskowy, w którym są ranni żołnierze, niech im poradzi, jak mają dochodzić sprawiedliwości. Stojący obok około 50-latek, marnie odżywiony i w dość zniszczonym ubraniu powiedział: “Panie, jak mi wczoraj hemoroidy pękli, to mi krew się aż po piętach lała, ale mój chłopak jest na froncie, to ja tak sobie pomyślałem, że jak my te konie przyprowadzimy, to może i dla niego będzie lepiej”.
“I nie ma pan do mnie pretensji?”
“Uchowaj Boże!” Na to na zgodę wyciągnąłem do niego rękę, a on podał mi swoją.
“A panowie mają do mnie pretensję?” – zwróciłem się do pozostałych.
“A o co?” O to głupie otarcie skóry na siedzeniu?” Wszyscy kolejno podchodzili do mnie i nawet z uśmiechem podawali mi rękę. Powiedziałem, że pójdę do kasy i załatwię im bilet na powrót.
“A możę ja to załatwię” – zapytał jakiś starszy już jegomość.
“A dlaczego pan ?”
“Bo jestem dyrektorem tej Dyrekcji Kolejowej”.
Teraz sprawa potoczyła się już szybko.

Następnego dnia przyjechał major Stawarz i kilku oficerów z 25 pułku piechoty, urządzono ćwiczenia polowę, potem na strzelnicy sprawdzono wyniki strzelania. Podobno wszystko wypadło dobrze.

Po dwóch czy trzech dniach pojechaliśmy do Piotrkowa na przegląd le­karski. Zakwalifikowani zostali wszyscy z wyjątkiem dziadzia Ruszczyca, któremu doradzono pozostanie w domu.

Gdy szliśmy na stację kolejową, podszedł do mnie rzeżnik, ten, który odgrażał się znalezieniem sprawiedliwości na mnie i przeprosił za to, że się uniósł niepotrzebnie, lecz był wtedy zirytowany, gdyż kalesony przykleiły mu się do skóry i odklejał je przez pół godziny a może nawet dłużej.

Następnego dnia po komisji lekarskiej odbyła się uroczysta przysięga szwadronu, na którą zjechały się rodziny ochotników. Niektórzy rodzice nie mogli nadziwić się, że ich pociechy w domu pomimo różnych hematogenów i hematozanów nie miały apetytu, a tutaj, bez żadnych leków mają wilczy apetyt i zdrową cerę, a nawet przybrały na wadze.

Następnego dnia załadowaliśmy się do pociągu i pojechaliśmy do Będzina, gdzie nas skierowano do koszar 6 pułku ułanów kaniowskich. Tam nas umundurowano i uzbrojono jednolicie.

Z części sformawano dwa plutony, z których jeden przydzielono do służby patrolowej przy dywizji piechoty, a drugi do dywizjonu artylerii Pozostałych rozdzielono po szwadronach pułku i “Szwadron Łękawski” ja­ki taki przestał istnieć. Ja zostałem przydzielony do drugiego szwadronu. O taki przydział prosiła większość najmłodszych ochotników.

Dowódca pułku, pułkownik Grabowski uwzględnił ich prośby i w krót­kim czasie cała “dzieciarnia”, a wśród niej wszyscy koledzy z mojej klasy, znalazła się w drugim szwadronie. Nieraz zachowywali się rzeczywiście, jak dzieciaki, ale służbę traktowali serio i starali się być dobrymi żołnierzami.

Po paru dniach pobytu w Będzinie szwadrony wyjechały na kwatery do pobliskich wiosek. Szwadron drugi zakwaterowany został we wsi Łagisza. Tam przez kilka dni szarżowaliśmy po okolicznych polach, z których zboża były już sprzątnięte, potem załadowano nas do pociągu i pojechaliśmy do Chodorowa. Już następnego dnia nawiązaliśmy kontakt z nieprzyjacielem. Ja często jeździłem na patrole i zawsze miałem ochotników więcej, niż mi było potrzeba. Starałem się brać tych, którzy się pierwsi zgłosili, jednak Stach Labędzki, mój przyjaciel z lat najmłodszych i kolega z jednej klasy, zwykle za późno dowiadywał się, że jadę na patrol i dołączał do nas, gdyśmy już byli gotowi do odjazdu, lub doganiał nas już w drodze. Gdy to zrobił po raz pierwszy powiedziałem mu, że nie pojedzie, gdyż mam już tylu, ilu mi potrzeba, wtedy podjechał do mnie po cichu, tak żebym tylko ja mógł go słyszeć powiedział: “Wicek, nie bądź Świnia, jadę z tobą”.Cóż miałem robić, wziąłem jednego więcej. Innym razem starałem się zauważyć go dopiero wtedy, gdy już odjechaliśmy daleko i zawsze była wesołość, że Stasia tak długo nie zauważyłem. Dowódca szwadronu pobłażliwie patrzył na te i tym podobne wyczyny, prawdopodobnie przeko­nany, że mimo wszystko jesteśmy dobrym szwadronem.

Dowodem, że tak było istotnie jest fakt, że po bitwie pod Zasławiem, w której obok 6-tego pułku brały udział pułki ułańskie: 5-ty i 11-ty, pułk 6-ty dostał pięć krzyży Virtuli Militari, przy czym wszystkie dla szwadronu dru­giego.

Jeden krzyż otrzymał rotmistrz Cieśliński, którego szybka i trafna decy­zja oraz osobisty przykład, przyczyniły się nie tylko do powstrzymania ale do odparcia niespodziewanego ataku znacznie przeważających sił nieprzyjaciela. Drugi krzyż otrzymał stary ułan, a pozostałe trzy ochotnicy: Stanisław Bronikowski, Franciszek Gnyp i Henryk Sikorski.

Gwoli ścisłości trzeba powiedzieć, że szwadron drugi wyróżnił się mając ku temu warunki, gdyż znalazł się jako pierwszy na drodze atakującej ka­walerii nieprzyjacielskiej. Być może, że gdyby na miejscu szwadronu dru­giego znalazł się inny szwadron, to w podobny sposób mógłby się wyróżnić. Pozostaje jednak faktem, że szwadron drugi, składający się w ogromnej większości ż nawpół dzieci, gdy znalazł się w trudnej sytuacji, zachował się tak, jak mógłby zachować się szwadron dobrze doświadczonej kawalerii i przyczynił się do nadania krzyża Virtuti Militari pułkownikowi.

Mam dziewiętnaście lat. I Pułk Ułanów Krechowieckich.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.