Smutna polska rzeczywistość

Rok 1947. Transatlantyk „Batory” w porcie w Gdyni. Foto: PAP/CAF.

Z Indii do Anglii płynąłem na angielskim statku „Scythia” wiozącym oprócz kompletu pasażerów, dodatkowo kilkuset żołnierzy włoskich, którzy dostali się do niewoli angielskiej w Afryce. Jako jeńcy wojenni byli przetrzymywani w Indiach, a teraz byli szczęśliwi, że wracali do ojczyzny. W Neapolu tłumy witających, orkiestra, kwiaty i dużo radości. Tak Italia witała swoich synów powracających z wojny, którą przegrali.

RMS Scythia. Pocztówka.

W Anglii objąłem stanowisko lekarza okrętowego na m/s Sobieski. W pierwszy rejs popłynęliśmy do Trynidadu, a w następny do Gdańska. Wśród pasażerów tego rejsu było kilkudziesięciu polskich wojskowych, żołnierzy i oficerów. Ci nie cieszyli się tak, jak Włosi. Byli poważni, niepewni, czy podjęli właściwą decyzję, by wracać. Nie byli pewni także przyjęcia, jakie zgotuje im ojczyzna. Gdy w oddali pokazał się polski brzeg, w oczach niektórych pokazały się łzy. Gdy minęliśmy Hel na nasze spotkanie wypłynęły dwa holowniki z wojskiem uzbrojonym w karabiny i eskortowały nas do Nowego Portu, jeden z jednej burty, drugi z drugiej. Na brzegu czekały wagony towarowe, do których ze statku doprowadzono wojskowych i wagony zamykano. Witających tłumów, orkiestry, kwiatów i radości nie było. Była natomiast zbrojna eskorta jak dla niebezpiecznych zbrodniarzy. Tak Polska Rzeczpospolita Ludowa witała bohaterskich żołnierzy powracających z wojny, którą wygrali.

W marcu 1947 roku pojechałem do Antwerpii, aby na podlegającym tam generalnemu remontowi m/s „Batory” dopilnować urządzenia szpitala. W kwietniu 1947 roku m/s Batory po generalnym remoncie wyruszył z Antwerpii do Nowego Jorku w swoją pierwszą po wojnie podróż jako statek pasażerski. Część pasażerów zabrał z Antwerpii, a część z Southampton. Podróż była ciężka, gdyż przez cały czas panowała zła pogoda, wielu pasażerów chorowało na morską chorobę. Załoga była świeżo skompletowana, nie obeznana ze statkiem, wielu członków załogi po raz pierwszy znajdowało się na morzu i również chorowało na morską chorobę. Jedna pielęgniarka przyjechała z Gdyni, drugą zaangażowano w Southampton. Angielka, jak położyła się do łózka w parę godzin po wyjściu z portu, to podniosła się tuż przed przypłynięciem do Nowego Jorku. Pielęgniarka pani Drymerowa pracowała praktycznie przez całą dobę, ja też miałem mało odpoczynku i odetchnąłem z ulgą, gdy statek zatrzymał się przy Staten Island, żeby zabrać urzędników celnych i imigracyjnych, wśród których było kilku moich znajomych. Po długim czasie niewidzenia się było dużo do opowiadania i ani się spostrzegłem, kiedy statek przybił do przystani przy 48 ulicy. Wyjrzałem przez okno. Na przystani było dużo ludzi, co uważałem za objaw normalny, gdyż zwykle oczekujący przyjazdu „Batorego” wypełniali prawie całą halę przystani. Część pasażerów opuściła już statek, gdy otrzymałem wiadomość, że jeden z moich przyjaciół oczekuje mnie przed przystanią. Ucieszyłem się i poszedłem, aby się z nim zobaczyć. Gdy znalazłem się w tej części hali, w której celnicy dokonywali odprawy celnej, z dalszej części wypełnionej – jak mi się wydawało – oczekującymi na przyjazd „Batorego”, odezwały się głosy: świnia, zdrajca, itp. Byłem ciekaw, do kogo się to odnosi i beztrosko szedłem w stronę furtki w ogrodzeniu oddzielającym część przeznaczoną dla celników od reszty hali. Byłem już blisko furtki, kiedy zorientowałem się, że te wszystkie wyzwiska odnoszą się do mnie. Nie wypadało mi cofnąć się. Doszedłem do furtki, przy której stało kilku policjantów, dwóch przeprowadziło mnie przez wyraźnie wrogi tłum, zeszli ze mną na przystań, gdzie spotkałem się z przyjacielem i umówiłem się z nim na godzinę późniejszą, po czym ruszyłem z policjantami w drogę powrotną. Gdy znów znalazłem się w hali, wyzwiska powtórzyły się, a niektórzy wygrażali mi pięściami i odgrażali się, że przy pierwszej sposobności obedrą mnie ze skóry, a inni, że mnie powieszą. Gdy wróciłem na statek, poczułem się dziwnie. Po raz pierwszy w życiu – i mam nadzieję, ostatni – znalazłem się wobec tłumu wrogiego, obrzucającego wyzwiskami i wygrażającego pięściami. Było to wprawdzie na obcym terenie, ale tłum polski i ja mu nic złego nie zrobiłem. Gdy wszyscy pasażerowie opuścili statek, przebrałem się w cywilne ubranie, poczekałem, aż wszystkie osoby opuszczą halę i dopiero wtedy zszedłem na ląd. Przed przystanią stały grupki ludzi rozmawiających po polsku i nie zwracających na mnie uwagi. Ale nie wszyscy, gdyż nagle zastąpiło mi drogę trzech młodzieńców 19-20 letnich.
„Ale morda” – powiedział jeden z nich.
„Tylko prać i patrzeć, czy równo puchnie” – dodał drugi. Nic na to nie powiedziałem, wyminąłem ich i wyszedłem na 48 ulicę. Młodzieńcy ruszyli za mną. Szli w pewnej odległości i głośno wyrażali swoją opinię o mnie.
„Jak Boga kocham, nie wytrzymam i muszę go wyrżnąć w mordę” – powiedział jeden.
„Daj spokój” – mitygował go drugi – „nie brudź sobie ręki”.
„W takim razie muszę go cholerę kopnąć”.
„A, kopnąć, to co innego. Do tego i ja się przyłączam”.
Ruszyli szybkim krokiem, słyszałem ich tuż za mną.
„Poczekajcie, mam coś lepszego” – powiedział któryś i przez jakiś czas rozmawiali po cichu.
„A to świetnie” – usłyszałem – „jak go urządzimy, to mu się babka przyśni”.
Doszedłem do Broadwayu i skierowałem się w dół miasta. Zatrzymałem się przed wystawami, mając nadzieję, że im się ta zabawa znudzi. Po pewnym czasie przestałem słyszeć ich głosy. Doszedłem do 42 ulicy i skierowałem się w stronę 5 Ave. Przy gmachu Biblioteki był kiosk z gazetami. Kupiłem Nowy Świat i zacząłem go czytać stojąc na chodniku. Na pierwszej stronie był artykuł o przyjeździe „Batorego”. Nie pamiętam, w jakich słowach było to napisane, ale wynikało a artykułu, że gdy przed wojną przyjeżdżał „Batory”, to Polonia z dumą go witała, cieszyła się i uważała załogę za swoich. Obecna załoga jest wrogą narodowi polskiemu, obcą agenturą itd. Nie wiem, czy Nowy Świat zorganizował tę demonstrację przeciw „Batoremu”, ale jeżeli nawet jej nie zorganizował, to się do niej w dużej mierze przyczynił. Nie zdążyłem skończyć artykułu, gdy ktoś kogoś popchnął, ktoś wpadł na mnie, poczułem ból w nodze i usłyszałem „Alem go cholerę kopnął” i zobaczyłem moich prześladowców, jak biegli w stronę 5 Ave roześmiani i prawdopodobnie zadowoleni, że spełnili czyn patriotyczny. Dla ścisłości muszę dodać, że niecała tamtejsza Polonia była nastawiona do nas tak wrogo.

Następnego dnia przyjechał p. Słonina i jeszcze kilku działaczy polonijnych i zaprosili załogę do siebie. Pojechaliśmy kilkoma samochodami, zdaje się, że do Holicke, gdzie w Domu Polskim spędziliśmy kilka przyjemnych godzin wśród licznie zebranej tamtejszej Polonii. W drodze powrotnej prawie cały czas mieliśmy dobrą pogodę i do Gdyni przybyliśmy zgodnie z rozkładem i bez żadnych niecodziennych wydarzeń. Po załatwieniu spraw związanych z przybyciem do portu, udałem się do swojego mieszkania. Ponieważ przez następne dwa dni mój pobyt na statku nie był konieczny, więc się tam nie pokazywałem. Trzeciego dnia, gdy wszedłem do swojej kabiny zastałem w niej jakąś obcą walizkę i moje rzeczy ułożone w kartonie. Zainterpelowany w tej sprawie intendent powiedział, że przyjechał dr J. z listem od Zarządu GA-LU w Warszawie, stwierdzającym, że został on zaangażowany na stanowisko lekarza okrętowego na m/s „Batory”, wobec tego umieszczono go w kabinie lekarza. Intendent poinformował mnie następnie, że dyrektor Plinius (Duńczyk) zapytał szefa kwarantanny w Nowym Jorku, czy dr J. będzie mógł korzystać z przywilejów radio praktyki. Odpowiedź przyszła negatywna. Jeszcze wczoraj dyrektor Plinius zawiadomił biuro linii w Warszawie, że absolutnie nie zgadza się na zaangażowanie dr J., gdyż byłoby to zbyt kosztowne dla linii. Dotychczas Warszawa nie wypowiedziała się na ten temat. Jak zwykle udałem się na Grabówek, gdzie lekarz amerykański badał emigrantów udających się do USA. Od czasu do czasu przedstawiał mi on tych, co do których nie miał pewności, czy jego decyzja, aby ich uznać za odpowiadających normom zdrowotnym wymaganym przez amerykańskie władze sanitarne, była słuszna. Ja obserwowałem ich w czasie podróży i umieszczałem uwagi w swoim raporcie o stanie sanitarnym statku. Po powrocie z Grabówka moje rzeczy były mniej więcej tam, gdzie ja je zostawiłem, a walizka zniknęła.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.