Gdańsk 1945

W połowie kwietnia 1945 roku przyjechałem do Gdańska, aby pracować w tamtejszym szpitalu Akademii Medycznej. Szpital był jeszcze pod zarządem radzieckim – jego komendantem był dr Agielskij, a jego zastępcą – dr Wasilewskij. Obaj byli lekarzami wojskowymi, lecz ich rang już nie pamiętam. Pamiętam tylko, że przyjemnie było z nimi pracować. Ze strony polskiej dyrektorem szpitala był dr Stefan Michalak. Jego zadaniem było przejęcie szpitala od władz radzieckich, zorganizowanie administracji, uzupełnienie personelu, no i oczywiście opieka nad pacjentami, których było około dwóch tysięcy. Z dawnego niemieckiego personelu lekarskiego pozostało kilkunastu lekarzy, kilkanaście pielęgniarek i trochę personelu pomocniczego. Braki w personelu lekarskim i pomocniczym były duże i personel, który pozostał pracował naprawdę ciężko. Chorzy nie byli specjalnie zaniedbani i na salach panował jaki taki porządek. Chętnych do pracy zgłaszało się mało, a ci, którzy się zgłaszali, przeważnie nie mieli kwalifikacji. Dr Michalak przyjmował każdego kto się zgłosił, a dr Leon Wasilewski i dr Maniszewski pracowali od rana do nocy, a często i w nocy, żeby ten surowy materiał ludzki przyuczyć do wykonywania powierzonej im pracy. Mnie ze względu na znajomość języka rosyjskiego dr Michalak wyznaczył rolę łącznika z władzami radzieckimi. Do mnie także należało sporządzenie inwentarza szpitalnego potrzebnego przy przejmowania szpitala oraz troska o zaopatrzenie szpitala w żywność, opał, lekarstwa, materiały opatrunkowe i budowlane potrzebne dla reperacji uszkodzeń.

Budynek Szpitala Miejskiego – później Akademii Medycznej. Przedwojenna pocztówka.

Na Helu oraz gdzieś w pobliżu Gdańska znajdowali się jeszcze otoczeni Niemcy. Ostrzeliwali oni od czasu do czasu Gdańsk. Ostrzeliwania te, wielkich szkód nie wyrządziły. Większe szkody powodowały natomiast wybuchające w różnych punktach miasta prawie codziennie pożary, spowodowane niewątpliwie podpaleniem. Kto był sprawcą podpaleń – nie można było ustalić. Można śmiało powiedzieć, że większość zniszczeń na terenie Gdańska powstała wskutek tych podpaleń, już po zakończeniu działań wojennych. Ludność Gdańska świadoma zbrodni popełnionych przez Niemców, bała się odwetu i kryła się po domach. Gdańsk robiła wrażenie miasta nie tylko zniszczonego, ale także wymarłego. Na mieście leżało dużo trupów ludzkich, którymi nie było się komu zaopiekować. Tramwaje były unieruchomione, a w wielu miejscach znajdowały się tablice ostrzegające, że teren jest zaminowany.

Pod koniec kwietnia do Gdańska zaczęła napływać ludność polska. Wtedy i Gdańszczanie wyszli na ulice, miasto ożywiło się. Gdańszczan musiało być sporo, gdyż do samej przychodni przeciw wenerycznej zgłaszało się po kilkaset, nieraz do tysiąca osób dziennie. Wybuchła epidemia tyfusu brzusznego i na cmentarzach pojawiły się świeże mogiły osób urodzonych przeważnie w Wilnie i jego bliższej czy dalszej okolicy.

W pierwszych dniach maja szpital dostał polecenie uprzątnięcia trupów ludzkich z terenu Gdańska i Wrzeszcza. Ponieważ zajmowałem się administracją szpitala, więc i to polecenie wypadało mi wykonać. Wezwałem pięciu lekarzy niemieckich i przydzieliłem im odpowiednie odcinki miasta. Powiedziałem, żeby każdy wziął ze sobą do pomocy dwie pielęgniarki i dokładnie zbadał przydzielony sobie teren. Chodziło o oznaczenie na planie miasta terenów, w których znajdowały się trupy i określenie ich ilości. Następnym zadaniem było wyszukanie najbliższego miejsca nadającego się do pochowania trupów. Ze względu na brak transportu – nie mogłem ciał przenosić na cmentarz. Po otrzymaniu sprawozdań okazało się, że na pogrzebanie czeka, o ile dobrze pamiętam osiemset dwadzieścia parę trupów. Porozumiałem się z zarządem miasta w sprawie dostarczenia ludzi do wykonania tej pracy. Przydzielono mi sporą grupę gdańskich kobiet, gdyż mężczyzn zdolnych do pracy nie było. Każdej z pielęgniarek, które poprzednio badały teren, przydzieliłem odpowiednia ilość kobiet i powierzyłem nadzór nad wykonywaną pracą. Największa ilość trupów była przy Placu Henzy, położonym gdzieś w pobliżu dworca kolejowego w Gdańsku. Drugim miejscem, co do ilości trupów był Zakład Anatomii Akademii Medycznej. Ponieważ mieszkałem na terenie szpitala, do Zakładu Anatomii miałem bardzo blisko i tam udałem się najpierw. Grzebanie szło tutaj sprawnie, gdyż w pobliżu znajdował się cmentarz, na którym wykopano duży grób. Trupy przenoszono doń przez otwór w ogrodzeniu cmentarza. W jednej z sal Zakładu było jeszcze klika trupów straszliwie wychudzonych. W pewnym miejscu stała duża wypełniona szaro sinawą masą taca, kostki takiej samej masy leżały na półkach i podłodze. W jednym kącie Sali stał kocioł wypełniony do połowy płynem, z którego wystawały różne części ciała ludzkiego. Tu i ówdzie leżały płaty skóry ludzkiej, niektóre z tatuażami, inne bez. Zapytałem pielęgniarkę, czy wie co to za masa. Odpowiedziała, że nie wie, ale może zawołać jednego z pracowników Zakładu, to on będzie mógł mi udzielić dokładnej informacji. Po chwili przyszedł starszy, mizerny i bardzo wystraszony mężczyzna i powiedział, że trupy pochodzą z obozu Stutthof. Ta szara masa, to mydło robione z tłuszczu nieboszczyków. Powiedziałem, że trupy są przecież strasznie wychudzone, na co dostałem odpowiedź, że nie wszystkie były takie i że czasami trafiały się trupy dobrze odżywione. Zresztą nawet z tych chudych, gdy się je dobrze podgotuje przez pewien czas, zawsze trochę tłuszczu da się zebrać. Zapytałem, co oni z tym mydłem robili. „Używaliśmy tutaj w Zakładzie, dawaliśmy prezenty znajomym. sprzedawaliśmy pobliskim sklepikarzom lub wymienialiśmy u farmerów na jajka i masło. Mydło było bardzo dobre, nawet lepsze od tego, które otrzymywaliśmy na przydział”. Mówił to takim tonem, jakby to była sprawa najzupełniej naturalna. Mnie się to nie wydawało naturalnym. Kazałem przerwać grzebanie i zawiadomiłem o tym Zarząd Miasta. Wiem, że jakaś komisja badała tę sprawę, lecz szczegółów nie znam.

Z Zakładu Anatomii udałem się na Plac Henzy, który był pokryty rowami strzeleckimi. W rowach leżało kilka trupów żołnierzy niemieckich i kilka cywilnych mężczyzn. Część rowów była już zasypana i ziemia w tym miejscu została zagrabiona. Pielęgniarka powiedziała mi, że większa ilość trupów znajduje się w schronie przeciwlotniczym położonym po drugiej stronie placu i w dole obok powstałym po pobraniu ziemi na przykrycie schronu. Poszedłem w tamtą stronę i zobaczyłem duży dół, w którym było chyba ze dwadzieścia trupów kobiet i dzieci, częściowo przykrytych obierzynami z kartofli, puszkami z konserw i różnymi papierami. Wszedłem do schronu. Był duży, zbudowany z betonu, miał dwa wejścia położone naprzeciw siebie. W pobliżu wejść było widno, lecz dalej było ciemno. Na podłodze leżały postacie kobiet i dzieci. Myślałem, że to wszystko trupy i zastanawiałem się, co też mogło być przyczyną ich śmierci, gdyż nie widziałem śladów krwi, ani żadnych uszkodzeń. Naraz usłyszałem wyraźne i nawet dość głośne „Guten Tag”. Odpowiedziałem „Guten Tag” i spojrzałem w kierunku, z którego głos dochodził. Niedaleko wejścia, gdzie było dość widno, leżała blondynka prawdopodobnie w średnim wieku, lecz jej wychudzenie i słabe oświetlenie utrudniały określenie, ile ma lat.
„Co pani tu robi?” – zapytałem.
„Leżę” – odpowiedziała spokojnie.
„Czemu pani stąd nie wyjdzie?”
„Bo się boję”.
„Tylu ludzi chodzi po ulicy, nie boi się, a pani się boi?”
„Tak, inni się nie boją, a ja się boję”.
„A nie boi się pani tutaj sama, wśród nieboszczyków?”
„Ja nie jestem tu sama jeszcze żywa”.
„Ja też jeszcze żyję” – odezwał się drugi głos.
„Ja też jeszcze żyję” – wyszeptał ktoś z ciemnego miejsca.
„Jeszcze cztery jesteśmy żywe” – powiedziała blondynka.
„Tylko ta czwarta od dawna nic nie mówi, tylko czasami jęczy”.
„Jak dawno tutaj jesteście?”
„Od marca”
„Tak bez żywności?”
„Początkowo mieliśmy zapas żywności, potem żywność skończyła się, niektórzy opuścili schron, a my z dziećmi i starymi matkami zostałyśmy”.
„Matka umarła, dzieci umarły, gdzie iść”.
Wyszedłem ze schronu i podszedłem do pielęgniarki.
„W schronie są jeszcze żywe niewiasty” – powiedziałem.
„Tak, panie doktorze, wczoraj widzieliśmy, że jeszcze cztery były żywe”.
„No to trzeba się nimi zaopiekować”.
„Tak panie doktorze, zaopiekujemy się”.
Poszedłem dalej, by zobaczyć postępy na innych terenach. Gdy po paru godzinach znów przyszedłem na Plac Henzy, robota była na ukończeniu, a plac wyrównany i zagrabiony. Wyglądał jakoś wiosennie, tym bardziej, że tu i ówdzie pokazało się trochę świeżej zieleni. Pielęgniarka wyszła na moje spotkanie i chciała mi wręczyć dwie szkatułki.
„To dla pana doktora” – powiedziała.
„A co w nich jest?” – zapytałem.
„W tej są pieniądze, a w tej złoto”.
„Skąd pieniądze?”
„Znaleziono przy nieboszczykach”.
„Proszę otworzyć”.
Pielęgniarka otworzyła szkatułkę. Były w niej zwitki banknotów niemieckich, przepojonych cuchnącym płynem rozkładających się ciał. Powiedziałem, że nie wezmę tych pieniędzy.
„To mogę je rozdzielić między pracujące tutaj niewiasty?” – spytała
„Może pani”.
„Dziękuję panu doktorowi”.
Potem pielęgniarka otworzyła drugą szkatułkę, w której były złote zęby i protezy zębowe, niektóre ze szczątkami ciała.

Powiedziałem, że tego również nie wezmę.
„Mogę i to rozdzielić?”
„Może pani”.
W międzyczasie prawie wszystkie pracujące kobiety znalazły się przy nas i pielęgniarka zaczęła im rozdawać zawartość szkatułki. Nie mogłem na to patrzeć i czym prędzej odszedłem. O niewiastach w schronie zapomniałem zupełnie.

Ludność niemiecka z Prus Wschodnich, która przed zbliżaniem się Armii Radzieckiej uciekła na zachód, teraz wracała do swoich porzuconych siedzib. O zdobycie żywności na tamtym terenie było bardzo trudno, ci co wracali skazani byli na głodowanie. Co zdrowsi i silniejsi, a właściwie, co zdrowsze i silniejsze szły naprzód, zostawiając na poboczu drogi tych, co już dalej iść nie mogli – przeważnie dzieci i osoby starsze. Dorosłych mężczyzn wśród powracających nie było widać. Na ulicach miasta znów pojawiły się trupy. Po upływie około dwóch tygodni ponownie otrzymałem polecenie uprzątnięcia z ulic trupów. Tym razem otrzymałem także wykaz, gdzie one się znajdują. Na Placu Henzy były cztery. Poszedłem do schronu. Blondynka leżała na dawnym miejscu, oprócz niej były jeszcze trzy trupy kobiet. Ze schronu słychać było kroki przechodniów na pobliskiej ulicy i głosy dzieci bawiących się na Placu Henzy.

Jeśli chodzi o współpracę z władzami radzieckimi, to układa się ona różnie. Dopóki szpital był pod zarządem radzieckim, to codziennie jeździłem do szóstej Komendy Wojennej, gdzie urzędował sympatyczny kapitan, który dawał mi upoważnienie do odbioru z poszczególnych poniemieckich magazynów potrzebnych produktów spożywczych. Pan Rybczyński jeździł z tym upoważnieniem i produkty te przywoził. Po kilku dniach otrzymałem polecenie, aby sporządzić spis całego dobytku szpitalnego, gdyż szpital przekazany zostanie władzom polskim Spis ten będzie dokumentem, co zostało przekazane. Zapytałem co w tym spisie powinno być umieszczone. Odpowiedziano mi, że wszystko: ilość budynków, łóżek, szaf, stołów, krzeseł, pościeli itp. Zaczęliśmy wszystko liczyć. Było tego tyle, że zmieściło się na trzydziestu paru arkuszach papieru biurowego. Zgodnie z poleceniem udałem się z tym spisem do Głównej Komendy Wojskowej. Oficer, który miał ten spis przyjąć obejrzał go, powiedział, że spis jest bardzo dokładny i ładnie napisany, tylko nie ma w nim wzmianki z jakiego materiału są dachy na poszczególnych budynkach. Powiedziałem mu, że nigdy takiego spisu nie robiłem, więc nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach. Zaproponowałem mu, że gdyby on miał kogoś, kto mógłby to zrobić fachowo, to ja chętnie bym za to zapłacił. Oficer miał takiego specjalistę. Następnego dnia spis był gotów. Zmieściło się wszystko na sześciu arkuszach, kosztowało mnie to 400 złotych i butelkę wódki. Mam wrażenie, że spis w ogóle nie był potrzebny. Po paru dniach oddział zbierający trofea wojenne zabrał bowiem ze szpitala trzy tysiące koców, a po następnych paru dniach – większość aparatów Rentgena, aparatów do fizykoterapii i wiele innych przedmiotów wyposażenia szpitalnego i laboratoryjnego. Wiele z tych aparatów na pewno nie będzie się nadawało już do użytku, gdyż precyzyjne urządzenia rozmontowywano i wrzucano do ciężarówek, nie troszcząc się o to, że mogą zostać rozbite lub połamane. Trafiejnyj atriad pracował efektywnie i zabierał wszystko, co posiadało jakąś wartość, a więc: maszyny z fabryk, meble z opuszczonych mieszkań, dźwigi z Nowego Portu, nawet pracujący i górujący nad Gdańską Stocznią wielki dźwig zwany Lange Heinrich, chociaż trzeba go było ciąć na kawałki, żeby można było go zabrać.

Przełożona oddziału dziecięcego, siostra Kochańska zagroziła mi, że jeżeli nie dostarczę nocniczków, to przestanie pracować, gdyż bez tych naczyń na oddziale dziecięcym niemożliwe jest utrzymanie czystości. Postarałem się o adresy różnych instytucji opiekujących się dziećmi. Znaczna ich liczba nie działała i nie istniała, a w tych, które istniały skarżono się, że im także wszystkiego brakuje i o odstąpieniu mi chociaż jednego nocniczka nie ma nawet mowy. Przechodząc obok Głównej Komendy Wojennej zauważyłem, że w jej pobliżu kręci się znaczna liczba oficerów. Pomyślałem, że może oni mi pomogą i poszedłem do pokoju, w którym pracował kapitan, z którym załatwiałem sprawę przejęcia szpitala. Zastałem go i poskarżyłem się, że jestem w kłopocie, gdyż kończą mi się lekarstwa, materiały opatrunkowe i nie mam żadnych możliwości ich uzupełnienia. Kapitan powiedział, że doskonale rozumie moje położenie i chętnie by pomógł, ale niestety – Komenda leków nie ma. Zaproponowałem mu, żeby zapytał oficerów, których tak wielu jest w pobliżu, czy któryś z nich nie widział przypadkiem jakiegoś opuszczonego składu aptecznego lub innej instytucji opiekującej się chorymi. Kapitan zgodził się, wyszedł z pokoju, po niedługim czasie wrócił z młodym porucznikiem, który powiedział, że w czasie zdobywania Gdańska obserwował teren ze strychu wysokiego domu. Zauważył wtedy, że cały strych był zawalony skrzyniami zawierającymi materiały szpitalne. On ten dom pozna i chętnie mnie do niego zaprowadzi. Wyszliśmy na ulicę. Porucznik zdecydowanie skierował się w okolice dworca i wskazał mi jeden z wyższych domów. Powiedział, że to na pewno jest ten budynek. Dom był pusty na wszystkich piętrach. Drzwi pootwierane, niektóre wyłamane, wszędzie ślady plądrowania. Najwyższe piętro i strych były zapełnione materiałami szpitalnymi i robiły wrażenie, że nikt się tym nie interesował. Powróciłem do kapitana i poprosiłem, żeby dał mi pisemną zgodę na zabranie tych materiałów. Kapitan był zadania, że żadne pisemko nie jest potrzebne, a w razie, gdyby mi ktoś robił jakieś trudności, żeby się powołać na niego. Uważał także, że za zgodę coś mu się należy, dużo nie. Ot tak, jedną butelkę wódki za wóz z materiałem. Szpital miał parę koni i duży wóz. Profesor Mozołowski z kilkoma studentami zajęli się zwożeniem materiałów. Było tego sześć wozów, a między nimi wiele różnego rodzaju nocników. Kapitan prosił, żeby mu wódki nie przynosić do biura, tylko żebyśmy się spotkali na mieście i za każdym razem dostarczę mu jedną butelkę. Spotkaliśmy się jeden raz. Następnego dnia po spotkaniu byłem w Nowym Porcie, gdyż jednocześnie pełniłem obowiązki lekarza portowego. Spotkałem tam kapitana. Był szczęśliwy, gdyż jechał do ojczyzny i przywoził jej podarek w postaci statku wypełnionego instrumentami muzycznymi, w większości pianinami i fortepianami. Do Gdańska miał wrócić po pięciu tygodniach, gdyż miał przy okazji wykorzystać należny mu urlop. Powrócił dopiero po paru miesiącach. Gdzieś pod koniec grudnia zgłosił się do mnie i powiedział, że jego statek z Nowego Portu wypłynął późnym popołudniem. W przydzielonej mu kabinie oprócz niego było jeszcze sześciu oficerów. Rozmawiali do późnej nocy, wreszcie jemu zachciało się spać, a ponieważ inni zachowywali się dość głośno, więc on ułożył się do snu na pokładzie. Nie wie jak długo spał, obudził się w wodzie. Nie słyszał żadnego wybuchu, więc przypuszczał, że statek po prostu przewrócił się, gdyż był wadliwie załadowany. Dookoła panowała ciemność, słychać było tylko bulgotanie wydobywającego się z wody powietrza. Naraz poczuł dość silne uderzenie w brzuch. Przekonał się, że był to wypływający z głębiny bęben, więc uczepił się go i trzymał aż do rana. Później został wyłowiony przez przepływający statek i odstawiony do szpitala w Rydze, gdzie leczono go przez 3 tygodnie. Powiedział, że przyszedł odwiedzić mnie jako starego znajomego, gdyż w swoim biurze zastał same nowe twarze. Zaproponowałem kapitanowi, żeby zjadł z nami kolację. Chętnie się zgodził. Wypytywał mnie o warunki życia w przedwojennej Polsce. Interesowało go, ile zarabiałem, co mogłem za to kupić i dziwił się, że w Polsce można było kupować wszystko bez kartek i tyle, ile kto chciał. W tym czasie wódka była dość popularnym środkiem płatniczym. Zwłaszcza, jeżeli chodziło o płacenie Rosjanom, więc na wszelki wypadek trzymałem w domu kilka butelek. Powiedziałem mu, że zgodnie z umową należy mu się jeszcze parę butelek. Przyjął tylko jedną jako podarek od starego znajomego. Dowiedział się, że już nie pracuję w szpitalu, więc płaciłbym mu z własnej kieszeni, a to nie byłoby słuszne.

Gdy zacząłem pracować w szpitalu większość szyb była wybita, lecz w magazynie było zapasowe szkło, znaleźli się szklarze i po paru dniach wszystkie okna były oszklone. Niedaleko szpitalnych zabudowań tkwiła w ziemi bomba lotnicza, nie wiem jak głęboko zanurzona w ziemi, lecz to, co sterczało nad ziemią było około dwóch metrów wysokie. Ponieważ bomba nie wybuchła przy upadku, nie uważałem jej za niebezpieczną i z usuwaniem jej nie spieszyłem się. Jednak władze wojskowe, które rozminowywały teren postanowiły rozprawić się z nią i w tym celu oddelegowały dwóch specjalistów, którzy nazbierali suchego drewna, obłożyli nim bombę i podpalili. Nastąpił wybuch, przewróciło się kilka ścian, kilka osób zostało zabitych, kilkanaście rannych i wszystkie szyby wyleciały. Szkła zapasowego nie było i musiałem sprowadzić je z Piotrkowa Trybunalskiego. Któregoś dnia zgłosił się do mnie jakiś kapitan i powiedział, że władze radzieckie przekazują szpitalowi majątek Goszyn, a on ma obowiązek zawieźć mnie do tego majątku, abym go obejrzał. Gdyśmy przyjechali na miejsce, zastaliśmy tam jakąś jednostkę wojskową, a przed bramą wartę. Kapitan wyszedł z samochodu i powiedział wartownikowi, że przyjechał tutaj, by przekazać majątek władzom polskim.
„Poczekaj, powiedział wartownik, pójdę do komendanta warty”.
Po chwili wartownik wrócił z komendantem warty, któremu pan kapitan powtórzył jaki jest cel naszego przyjazdu.
„Jak możesz przekazywać komuś majątek, który my zajmujemy?” – zapytał komendant warty.
„To nie moja sprawa. Ja wypełniam polecenie, które otrzymałem.”
„To wypełniaj, a ja ciebie na teren majątku nie wpuszczę.”
„Jestem kapitanem i rozkazuję ci, abyś nie utrudniał mi wykonywania mojego zadania.”
„Może ty i jesteś kapitanem, ale ja ciebie nie znam i na teren zabudowań nie pozwolę wejść”.
„Gdzie wasz dowódca?”
„Zgodnie z regulaminem tego mi mówić nie wolno”.
Kapitan trochę zakłopotany zapytał, czy mi wystarczy, jak na zabudowania popatrzę z daleka. Odparłem, że mi to najzupełniej wystarczy i powróciliśmy. Ponieważ przestałem pracować w szpitalu, nie znam dalszego losu majątku.

Zdaje mi się, że jeszcze w maju zjawili się profesorowie Hiller i Mazołowski i przystąpili do organizowania Akademii Medycznej. Wkrótce po tym zjawili się pierwsi studenci. Organizację rozpoczęto dosłownie od podstaw, to znaczy od usuwania gruzów. Warunki pracy w Gdańsku były bardzo nieprzyjemne, gdyż zgodnie z głoszonym przez władze hasłem „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, wiele stanowisk kierowniczych obsadzono „nie maturami”, które przede wszystkim starały się pokazać ważność swojej osoby. Co raz to tu i tam słyszało się „a obywatel wie, kto ja jestem? obywatel wie, gdzie ja byłem? tam by obywatela nawet nie wpuszczono.” A jakie były poczynania tych „niematur”? Mój znajomy pan Miotk był kierownikiem jakiejś spółdzielni, gdzie w magazynie zepsuło się centralne ogrzewanie. Pan Miotk zwrócił się do odpowiedniej instytucji z prośbą o przysłanie specjalistów do naprawy. Specjaliści przyszli i spowodowali pożar. Pan Miotk otrzymał wyrok 5 lat więzienia za niedopatrzenia. Było to trochę później, bo w roku 1947, lecz klimat polityczny nie uległ zmianie. Mój młodszy brat Stefan pracując w jakiejś branży rybnej w Braniewie, zachorował. Lekarz stwierdził zawał serca i wezwał sanitarkę, by go odwiozła do szpitala do Gdańska. Kierownik zakładu sprzeciwił się użyciu sanitarki. Twierdził, że sanitarka jest dla robotników, inżynier może jechać autobusem. Wysyłek spowodował powstanie w sercu tętniaka, który pękł po paru dniach powodując śmierć. Było to jeszcze jedno chwalebne zwycięstwo „niematur”. Zatelefonowałem do kierownika zakładu i zapytałem, dlaczego nie zgodził się na odwiezienie brata do szpitala sanitarką. Otrzymałem odpowiedź nie wymagającą żadnych komentarzy. „Bo zmieniły się czasy. Dawniej robotnik był podeszwą, a inżynier cholewą, teraz robotnik jest cholewą, a inżynier podeszwą”.

Gdy z dyrekcji Linia Gdynia-Ameryka w Londynie otrzymałem list z propozycją objęcia stanowiska lekarza okrętowego na s/s Pułaski pływającym z Kalkuty do portów Oceanu Indyjskiego, to rezygnację z dotychczasowego miejsca pracy złożyłem tego samego dnia.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.