Wsielub

W lutym 1929 roku przyjechałem do Wsielubia na stanowisko lekarza rejonowego. Wsielub – to osada w powiecie Nowogródek, zamieszkała w niewielkiej ilości przez katolików i prawie w równej ilości przez prawosławnych i Żydów. Katolicy czuli się Polakami, prawosławni częściowo Białorusinami, częściowo „tutejszymi” a niektórzy Polakami. Niezależnie od tego, czy kto czuł się Polakiem, Białorusinem, czy „tutejszym”, wszyscy byli życzliwie usposobieni jedni do drugich.

Żydzi stanowili zwartą społeczność i trzymali się trochę na uboczu. Wszystkich mieszkańców Wsielubia i okolicy charakteryzowała wielka uczciwość. Jeżdżąc po wioskach wielokrotnie widziałem kiełbasy i szynki pod okapem dachów od strony drogi, co wskazywało na to, że ludzie nie obawiali się kradzieży, chociaż okolica tamtejsza była raczej biedna.

Przykładem uczciwości tutejszych ludzi był fakt, że kiedy dowiedzieli się, że wyjeżdżam z Wsielubia – ci, którzy byli mi coś winni za leczenie, przynosili masło, jajka, nawet prosiaka, mówiąc, że bardzo im przykro, ale nie mają pieniędzy, więc choć prowiantami chcą się wywiązać z długu. Byli też w widoczny sposób zmartwieni, gdy im powiedziałem, że nie mogę tego przyjąć i gdy mówiłem, by się swoim długiem wobec mnie nie martwili.

W trzy czy cztery lata od wyjazdu z Wsielubia pracowałem w Częstochowie. Otrzymałem tam list polecony z Wsielubia, a w nim dziewięć dolarów. To ojciec mojej pacjentki napisał, że nie mógł wcześniej zapłacić za leczenie córki, gdyż nie miał pieniędzy. Teraz kuzyn z Ameryki przysłał mu dziewięć dolarów, więc mi je przysyła.

Moje życie tak się ułożyło, że często zmieniałem miejsce pobytu, poznawałem wielu ludzi, lecz najmilsze wspomnienia pozostały po tych z Wsielubia.

We Wsielubiu był kościół katolicki, cerkiew prawosławna i synagoga. Działalność księdza i popa ograniczała się raczej do spraw kościelnych. Natomiast rabin był prawdziwym przywódcą swojej grupy. Mówił, że ponieważ Żydzi mogą żyć w środowisku, jeżeli nie otwarcie wrogim, to w każdym razie nieprzyjaznym, więc obowiązkiem rabinów jest pomagać swoim rodakom w każdy możliwy sposób. W synagodze zbierali się nie tylko po to, aby się modlić, ale i po to, żeby porozmawiać o możliwościach zarobku. Do rady kościelnej wchodzili przedstawiciele wszystkich branż, jakie znajdowały się na danym terenie. Ich obowiązkiem było badanie możliwości zrobienia jakiegoś interesu i jeżeli taka możliwość istniała, meldowanie o tym rabinowi.

W każdym kraju rabini mają swojego rabina głównego. W Polsce takim rabinem głównym był w tym czasie rabin w Górze Kalwarii.

O możliwościach zarobku wszyscy rabini w Polsce mieli obowiązek informować rabina z Góry Kalwarii.

Rabini główni z poszczególnych krajów mają znów swojego rabina głównego. Wówczas miał on siedzibę w Londynie i tam przesyłano mu właściwe informacje.

Według rabina z Wsielubia wszyscy rabini są nie tylko przywódcami, ale także najlepiej zorganizowanym przedsiębiorstwem handlowym. Czy tak jest? Jestem skłonny przypuszczać, że tak.

W 1936 roku jako lekarz okrętowy na m/s „Piłsudski”, znalazłem się w Hawanie, gdzie naszym konsulem honorowym był tamtejszy adwokat Miquelo Bolanios. Powiedział on mi, że zrobił dla Polski dobry interes, na którym także i on zarobił. Jaki to interes? Kuba zakupiła w Polsce jakąś tam ilość owsa za banany i pomarańcze, a on otrzymał swój procent. Zapytałem, czy często robi takie interesy.
„Nie, to pierwszy” – odpowiedział.
„A czemu przypisać możliwość zrobienia takiego interesu?”
„Przyjechał nowy przedstawiciel handlowy na Antyle”.
„Jak się nazywa?”
„O ile dobrze pamiętam – Adler”.
„Jak długo już tu jest?”
„Parę miesięcy”.
„A kto był przedtem?”
„Pułkownik Adamski”.
„Długo był?”
„Parę lat”.
„A czy zrobił jakiś interes?”
„Nie”.

Poznałem później tego nowego przedstawiciela z Polski. Na pewno był żydowskiego pochodzenia i nie można wykluczyć, że korzystał z informacji udzielanych mu przez biuro rabinackie w Londynie.

Rabin z Wsielubia uważał, że rabini są najlepszymi sędziami, gdyż znają swoich parafian i wiedzą, czego można się po nich spodziewać. Wszystkie nieporozumienia między nimi są rozpatrywane natychmiast, gdy nikt nie miał czasu jeszcze niczego zapomnieć.

Na Święta Wielkiej Nocy rabin przysyłał mi życzenia na bileciku, na którym jego stanowisko określone było jako” „Proboszcz wyznania mojżeszowego parafii Wsielub”. Kilkakrotnie odwiedzaliśmy się nawzajem. Przed każdą wizytą rabina u mnie moja sąsiadka, Żydówka, robiła potrzebne zakupy, przynosiła swoje naczynia kuchenne i stołowe i podawała do stołu. Rabin nigdy nie przychodził do mnie sam, tylko w asyście dwóch członków rady. Jeden z nich był kupcem drzewnym, drugi właścicielem młyna. Ci obaj poważni panowie, gdy zjawiali się u mnie sami zachowywali się tak, jakby zachowywał się Polak równy im pozycją społeczną. Jednak, gdy przychodzili z rabinem, przez cały czas wizyty siedzieli w przedpokoju. W swoim własnym domu rabin też zażywał powagi. Żona mówiła do niego zawsze „panie rabin”. On nie prosił o nic, tylko sobie życzył.

W Wsielubiu nie było żadnego publicznego środka lokomocji i gdy chciało się gdzieś wyjechać, trzeba było udać się do Abramka, który w każdej chwili gotów był jechać wraz ze swym zaprzęgiem: zimą – sankami, a latem – bryczką.

Religia żydowska zabrania swym wyznawcom podróżowania w sobotę, z wyjątkiem, gdy są na morzu. Z tego wyjątku korzystał Abramek. Jeżeli mu wypadało gdzieś pojechać w sobotę, to jechał na wodzie. Po prostu kładł buteleczkę z wodą pod siedzeniem, na którym siedział i czuł się jak na okręcie. Gdy mi o tym powiedziano przypuszczałem, że to żart. Którejś jednak soboty, gdy jechałem z Abramkiem do Nowogródka zapytałem go, czy nie zapomniał wziąć ze sobą butelki z wodą. Odpowiedział mi poważnie, że o tym zawsze pamięta. Poprosiłem go wówczas, aby na wszelki wypadek sprawdził. Okazało się, że istotnie nie zapomniał. Pod siedzeniem była niewielka butelka z wodą.

Będąc u pewnego pacjenta – Żyda – zauważyłem, że w pasie na gołym ciele jest przepasany sznurkiem. Zapytałem, co ten sznurek oznacza. i dostałem wymijającą odpowiedź, że to taki zwyczaj. Później zapytałem o to rabina. Uśmiał się serdecznie i powiedział, że Żydzi to sprytny naród. Przepasze się taki jeden i drugi sznurkiem w pasie i mówi do Pana Boga, że odpowiada tylko za to co się dzieje powyżej sznurka.

Będąc w Warszawie czytałem o pladze wilków w Nowogródzkiem. Na miejscu przekonałem się, że było w tym dużo przesady. Owszem, wilki były i sam nawet widziałem kilka. Czasem przychodziły do wiosek i gdy zginął jakiś pies, obciążano za to odpowiedzialnością wilki. Nie słyszałem jednak, by atakowały ludzi, pomimo to ludzie czuli przed nimi strach. Pewnego dnia miejscowy nauczyciel wracał wieczorem z Nowogródka. Gdy był już blisko Wsielubia zapytał woźnicę, czy umie naśladować wycie wilka, tak, aby wilki odpowiedziały. Woźnica odparł, że potrafi.
„To proszę zawyć”. Woźnica zawył, gdzieś niedaleko w lesie odpowiedziało mu inne wycie. Konie przestraszyły się i gwałtownie szarpnęły, przez co nauczyciel stracił równowagę i wypadł z sanek. Woźnica, zajęty uspakajaniem koni, dopiero w Wsielubiu zauważył, że zgubił pasażera. Zwołał sąsiadów, ci uzbroili się w widły i drągi i pobiegli na pomoc nauczycielowi, który chociaż w kożuchu i burce, zdołał wdrapać się na drzewo. Zejść jednak bez pomocy nie mógł i trzeba było przynieść drabinę.

Raz przywieziono do mnie pobitego człowieka, u którego stwierdziłem rozległe pęknięcie kości czaszki. Powstało ono, jak mi powiedziano, od uderzenia kłonicą. W zaświadczeniu dla sądu określiłem jego uszkodzenie jako ciężkie. Po kilku dniach dostałem wezwanie na rozprawę sądową. Obrońca oskarżonego chciał podważyć trafność oceny w moim orzeczeniu i dlatego spowodował szybkie rozpatrzenie sprawy. W czasie rozprawy adwokat ten, trzymając w ręku moje zaświadczenie mówił: „Mam tu zaświadczenie wystawione przez niejakiego doktora Natkańskiego. Nie mam przyjemności znać go ani nic o nim nie wiem. Otóż ten doktór Natkański pisze, że poszkodowany odniósł obrażenie ciężkie, chociaż wątpię – aczkolwiek na obrażeniach się nie znam i może ono jest ciężkie – ale mamy tutaj tego poszkodowanego z obrażeniami ciężkimi siedzącego tutaj, jak widać w dobrej formie i śmiejącego się. Z czego on się śmieje? Niezawodnie z tego orzeczenia”. Byłem wściekły na adwokata i gdy sędzia zapytał mnie, jakiego stopnia było obrażenie, to zamiast odpowiedzieć po prostu, że ciężkie, uważałem, że jeżeli adwokatowi wolno kpić ze mnie, to i mnie wolno zrobić to samo z niego. Powiedziałem, że byłoby dobrym zwyczajem, gdyby poszkodowany po orzeczenie zgłaszał się do adwokata strony przeciwnej. Sędzia odpowiedział na to, że gdyby to był dobry zwyczaj, na pewno zostałby już wprowadzony, ale chyba dobry nie jest, skoro się go nie praktykuje, a w tej chwili sąd chce wiedzieć tylko, jakiego stopnia jest to uszkodzenie. Powiedziałem, że każde uszkodzenie kości czaszki jest uszkodzeniem ciężkim.
To chciałem wiedzieć – powiedział sędzia i dodał, że jestem wolny.
Zły na adwokata i niezadowolony z siebie opuściłem budynek sądu i poszedłem do restauracji, żeby coś zjeść. Kończyłem już obiad, gdy do restauracji wszedł sędzia wraz z adwokatem i prokuratorem. Adwokat, który tak kpił z mojego orzeczenia, gdy mnie zobaczył, odłączył się od swojego towarzystwa i skierował się w moją stronę. Panie doktorze – powiedział, jak ja się cieszę, że pana widzę. Pan się chyba na mnie obraził, ale u nas taki zwyczaj, że w sądzie musimy coś powiedzieć, aby zarobić na bułkę z masłem. No i obiad w restauracji. Jestem Różdiestwieński. Miał tak sympatyczną twarz, że straciłem do niego urazę. Rozmawialiśmy trochę na temat, jak mi się podoba Wsielub i Nowogródek i rozstaliśmy się w przykładnej zgodzie.

W tym czasie niedaleko położoną puszczę Nalibocką eksploatowała gdańska firma drzewna Danziger Holzhandel. W niedługi czas po moim przyjeździe do Wsielubia przyjechał do mnie przedstawiciel tej firmy, by zawrzeć ze mną umowę w sprawie pomocy lekarskiej dla pracowników firmy. Razem z nim przyjechał dr Langer. Obaj ucieszyliśmy się z tego spotkania i jednocześnie dziwiliśmy się, że spotykamy się po raz trzeci w różnych miejscowościach i w różnych okolicznościach. Zapytałem dr Langera, co on tutaj robi. Powiedział, że jest pracownikiem Senatu Gdańskiego i korzystając z okazji, że jedzie tutaj jego znajomy samochodem – przyjechał, żeby zobaczyć prawdziwą puszczę i warunki, w jakich pracują w niej ludzie. Zapytałem go czy poluje. Tak, z kamerą. Gdybym był głodny, to może i zabiłbym zwierzaka, ale zabijanie dla przyjemności, to już nie dla mnie.

Omówiliśmy warunki, na jakich będę udzielał pomocy lekarskiej pracownikom firmy i obaj panowie, którzy już byli w puszczy, odjechali. Przed odjazdem dr Langer powiedział, że jeżeli w ciągu ostatnich 10 lat spotkaliśmy się trzy razy, to jest pewien, że w ciągu następnych 20 czy 30 lat, jakie nam jeszcze pozostały, spotkamy się jeszcze przynajmniej taką samą ilość razy, a więc do następnego spotkania.

W 1935 roku jako lekarz okrętowy na statkach linii Gdynia – Ameryka, początkowo na s/s „Kościuszko”, potem na m/s „Piłsudski” odbywałem podróże z Gdyni do Nowego Jorku przez Halifax w Kanadzie. W tym czasie kanadyjskim lekarzem imigracyjnym w Gdańsku był dr Savoi, który od czasu do czasu przynosił do mnie drobne upominki z prośbą o doręczenie ich jego rodzinie w Halifaksie. Pewnego dnia razem z dr Savoi przyszedł dr Langer. Powiedział, że od dr Savoi usłyszał moje nazwisko, więc przyszedł sprawdzić, czy jestem tym samym, z którym widział się już trzy razy.

Ostatni raz widziałem się z dr Langerem w 1944 roku u dr Pieńkowskiego, który był lekarzem powiatowym we Włoszczowej. Dr Langer był w tym czasie szefem zwalczania chorób zakaźnych na dystrykt Radom. Pokazał nam znalezione u zabitego żołnierza niemieckiego fotografie z likwidacji ludności żydowskiej gdzieś na wschodzie. Na wszystkich fotografiach była ta sama biegnąca wzdłuż stromego urwiska droga, na jednej fotografii były rozebrane do naga dzieci, jedne stały, inne padały na ziemię, jeszcze inne leżały na ziemi lub staczały się po urwisku. Na drugiej fotografii w tym samym miejscu na drodze co dzieci i w tych samych pozycjach były również rozebrane do naga osoby dorosłe. Na trzeciej nagie osoby dorosłe usuwały z drogi zabitych, by przygotować miejsce dla siebie. Była też fotografia żołnierza strzelającego z karabinu maszynowego i drugiego siedzącego obok i posilającego się z menażki. Dr Langer mówił, że nie może zrozumieć tego, co się dzieje z narodem niemieckim, który wydał tylu muzyków, poetów, filozofów, pisarzy i innych siewców kultury. Jak naród ten mógł upaść tak nisko, żeby tolerować akty podobnego barbarzyństwa. Hitler jest dyktatorem, to fakt. Do każdego dyktatora zawsze przybiegnie banda szumowin, która za wysokie stanowiska i wysokie uposażenie będzie wykonywała brudną robotę dla swojego szefa. Dyktatorzy zwykle dochodzą do władzy drogą przemocy. Hitler jasno przedstawił narodowi niemieckiemu swój plan działania. Naród niemiecki ten plan zaakceptował i oddał mu władzę, a butni generałowie Sztabu Generalnego podporządkowali się dyletantowi wojskowemu o wyglądzie pajaca.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.