Warszawa

Pierwszy raz wybrałem się do Warszawy w 1912 roku. Na stacji kolejowej w Piotrkowie Trybunalskim, skąd rozpoczynałem podróż koleją, w drzwiach prowadzących na peron stał kolejarz i pozwalał przez nie przejść tylko osobom posiadającym bilet kolejowy.

Nad drzwiami wisiał dosyć duży dzwonek, którym tenże kolejarz obwieszczał odejście pociągu. Pociąg stał na stacji dosyć długo. “Pierwyj zwanok” dawał znak, że pociąg wkrótce ruszy, potem w pewnych odstępach czasu następował “wtaroj” i “tretij zwanok” i pociąg ruszał.

W przedziale, w którym zająłem miejsce było już czterech mężczyzn i jedna kobieta. Po chwili wszedł do przedziału konduktor, starszy, dostoj­nie wyglądający pan z brodą i w mundurze ze złotymi guzikami. “Biliety, gaspada” – powiedział i wyciągnął rękę. Najbliżej siedzący pasażer włożył mu do ręki niewielką srebrną monetę i powiedział nazwę stacji, do której jedzie. Następni robili to samo. Jeden tylko dał mu rubla i powiedział, że jedzie do Warszawy. Bilet z Piotrkowa do Warszawy kosztował dwa ruble i cztery kopiejki. Kobieta miała bilet. Gdy i ja okazałem bilet, odniosłem wrażenie , że do­stojny pan wcale nie był z tego zadowolony. Na ogół pasażerowie nie jechali daleko, coraz to któryś opuszczał przedział, a kto inny przychodził. Kobiety wszystkie miały bilety, mężczyźni tylko niektórzy.

Po sześciu godzinach znalazłem się w Warszawie. Zamieszkałem u brata Wojciecha, studenta Instytutu Pedagogicznego, który odnajmował pokój na trzecim piętrze przy ul. Kaliksta 22, obecnie Śniadeckich. Z okien jego pokoju był widok na Pole Mokotowskie, na którym rano ćwiczyła rosyjska kawaleria. Szwadrony pędziły kolumnę trójkołową, która zamieniała się na kolumnę szóstkową lub dwuszereg, ten znów łamał się na plutony, czy też na kolumnę trójkową lub szóstkową. Ten sam manewr powtarzany był wielokrotnie aż wszystko było wyrów­nane idealnie i odstępy zachowane równe. Po południu na polu ćwiczyły samoloty, dwupłatowce, mające na pokładzie jedną lub dwie osoby.Czasem tą drugą osobą była kobieta, za którą powiewał długi szal.

Następnego dnia prasa podawała, że pani taka a taka, przeważnie arty­stka któregoś z teatrów warszawskich, odbyła podróż powietrzną nad War­szawą. Na ulicach spotykało się oficerów i żołnierzy rosyjskich, nie mówiąc już o policjantach, których pełno było wszędzie i o każdej porze. Na Placu Sa­skim stał okazały sobór przytłaczający swoim ogromem otoczenie, zmie­niając Plac Saski w skrawki wolnej przestrzeni wokół soboru. Obok soboru stała wysoka dzwonnica, widoczna zc wszystkich punktów Warszawy. W Alejach Ujazdowskich, niedaleko Agrykoli, stała mała cerkiewka. Pałac Staszica obłożony był zieloną glazurą, na szczycie miał kopułę w kształcie cebuli, a na niej krzyż z jedną poprzeczką prostopadłą, drugą ukośną. Na ulicach było wiele napisów w języku rosyjskim. W szkołach i urzędach obowiązywał również ten język.

Na dłuższy czas przyjechałem do Warszawy jesienią 1921 roku, w którym rozpocząłem studia na wydziale lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Teraz, po przeszło 60 latach, gdy pomyślę o tamtych czasach, wydaje mi się całkiem niezwyłym, że wśród profesorów jednego wydziału świeżo zor­ganizowanej uczelni znalazło się aż tylu wspaniałych pedagogów i naukow­ców.

Profesor Edward Loth na pierwszym wykładzie anatomii witając nas, no­wicjuszy, zacytował mędrca biblijnego, który powiedział: “Marność nad marnościami są rzeczy tego świata”. Według profesora nie jest marnością cierpienie ludzkie, którego bezmiar jest na świecie i naszym szczytnym za­daniem będzie niesienie ulgi cierpiącym. Żebyśmy mogli jednak uczciwie pełnić swoje obowiązki, musimy się dużo uczyć. Musimy poznać wszystkie tajniki ludziego organizmu i jego mechanizmy, gdyż tylko wtedy będziemy mogli zorientować się, co chore­mu dolega i jak mu pomóc.

Loth był współorganizatorem Uniwersytetu Warszawskiego, kontynuował zapoczątkowane przez T. Chudzińskiego badania antro- pomorfologiczne mięśni i innych części miękkich, tworząc ośrodek badań w tym zakresie o znaczeniu światowym. Był także współzałożycielem i se­kretarzem Międzynarodowego Komitetu do Badań Części Miękkich. Po zakończeniu I wojny światowej utworzył pierwszy w Polsce zakład gi­mnastyki leczniczej i rehabilitacji narządów ruchu. Był autorem wielu prac naukowych. Mimo tylu zajęć miał jeszcze czas, aby przyjść do prosekto­rium i zwracać naszą uwagę na złożoność i idealnie rozwiązane mechani­zmy ludzkiego organizmu.

Profesor Stanisław Badzynski – prowadził badania nad oznaczaniem tłuszczu w mleku. Ustalił obecność soli mineralnych w kryształkach owa- lumbiny. Pracował także nad syntezą środków leczniczych. Po drugim roku studiów wyszło zarządzenie, że wszystkie egzaminy mamy zdawać przed wakacjami. Młodzież obraziła się, że jest traktowana jak uczniacy ze szkoły podstawowej lub gimnazjum i uchwaliła, żeby przed wakacjami nie przystępować do egzaminów. W czasie wakacji w dziekanacie lekarskim wywieszono zawiadomienie, że podania o terminy egzaminów trzeba składać w dziekanacie do dnia -zdaje się- piętnastego września. Kto w tym czasie nie złoży podania, ten automatycznie musi powtarzać ten sam kurs. Większość kolegów dowiedziała się o tym zawiadomieniu i złożyła poda­nie. Ja dowiedziałem się o tym dopiero po przyjeżdzie do Warszawy w po­czątkach październia. Napisałem podanie i udałem się do dziekanatu.

W poczekalni dziekana zastałem kilku kolegów, którzy byli w podobnej sytuacji. Mieli napisane podania, lecz zastanawiali się, czy w ogóle warto iść do dziekana, skoro to już tak dawno po terminie. Powiedziałem, że nie mam nic do stracenia, więc pójdę i mogę zabrać również ich podania. Po­dania kolegów włożyłem do kieszeni, a swoje trzymałem na wierzchu. „Pan w jakiej sprawie?” – zapytał dziekan Czubalski. „Nie złożyłem podania we właściwym terminie.” “No to źle”. „Właśnie dlatego, że źle, przyszedłem i do pana dziekana.” „Panno Janko”, zapytał swojej sekretarki, „czy można to podanie przyjąć tak, jaby było złożone we właściwym czasie ?”
„Można” – odpowiedziała.
„To proszę je przyjąć.”
Wyjąłem z kieszeni podania kolegów i powiedziałem, że oni też ich nie złożyli we właściwym czasie.
“To dlaczego mi pan tego od razu nie powiedział ?”
„Wolałem nie ryzykować.”
Dziekan roześmiał się.
„Panno Janko. Te podania też można przyjąć ?”
„Można.”
„To też proszę przyjąć.”
Studentów, którzy nie złożyli podania we właściwym czasie było wielu. Ale nikt z tego powodu roku nie stracił. Terminy egzaminów otrzymaliśmy j przeważnie nie takie, o jakie prosiliśmy.

Mnie pięć egzaminów wypadło w pięciu kolejnych dniach. Ostatni egza­min był z chemii fizjologicznej u prof. Bądzyńskiego, ponieważ poprzednie 1 zdałem, więc zastanawiałem się , czy ten ostatni iść, czy też zdawać go w następnym terminie. Na wszelki wypadek poszedłem, mimo iż nie byłem należycie przygotowany. Zadanie, które otrzymałem, wykonałem tylko częściowo i powiedziałem profesorowi, co zrobiłem.
“Czy to wszysto, co należało zrobić ?” – zapytał.
„Nie”
“To dlaczego pan tego nie zrobił ?”
„Nie wiedziałem, jak.”
“No to niedobrze” – powiedział i zajął się innym zdającym.
Praktyczne egzaminy odbywały się rano, teoretyczne po południu. Uważałem, że praktycznego nie zdałem, więc teoretycznego zdawać nie mogę i tego samego dnia wyjechałem na wieś. Gdy wróciłem po dwóch tygodniach, jeden z kolegów, który zdawał razem ze mną zawiadomił mnie, że profesor pytał, dlaczego nie przyszedłem i prosił go, żeby mi powiedział, abym przyszedł następnego dnia. Ponieważ od tego czasu minęło dwa tygodnie, uważałem, że sprawa jest już nieaktualna i na egzamin nie poszedłem. Po paru dniach spotkałem profesora przypadkowo na ulicy.
“Dlaczego nie przyszedł pan na egzamin?” – zapytał.
„Bo nie zrobiłem zadania.”
“Czy ja panu powiedziałem, że pan zrobił źle?”
„Nie.”
„Pan profesor powiedział: niedobrze.” „Niedobrze nie znaczy źle. Miałem kłopot z panem, gdyż na sesji musiałem powiedzieć, że zatrzymam pański protokół egzaminacyjny. Proszę przyjść jutro”.
Poszedłem i zdałem.
Wydaje mi się, że tylko w tamtym okresie profesorowie tak troszczyli się o swoich uczniów.

Profesor Alfred Sokołowski – pionier sanatoryjnego leczenia gruźlicy. Pracował na Dolnym Śląsku w Goebersdorf, która obecnie dla upamiętnienia zasług, jakie położył zarówno w rozwoju uzdrowiska jak i krzewieniu idei klimatycznego leczenia gruźlicy nazwano Sokołowskiem.

Opublikował wiele prac i podręczników w kilku językach, między innymi „Wykłady kliniczne chorób dróg oddechowych”, „zagadnienie gruźlicy i propedeutyka lekarska”. Uważał, że ludzie żyją za krótko, gdyż narażają swój organizm na wiele urazów. Jedni odżywiają się niedostatecznie lub niewłaściwie, przez co niektóre komórki organizmu ulegają degeneracji i cały organizm staje się mniej wartościowy i mniej odporny na różne choro­by zakaźne. Inni odżywiają się nadmiernie – przybierają na wadze i zmu­szają serce do zwiększonego wysiłku, co prowadzi do jego przedwczesnego zmęczenia i odmowy dalszej pracy.

Jeszcze inni systematycznie podtruwają się dymem tytoniowym lub nad­miernym używaniem alkoholu. Poza tym albo niedosypiają, albo pracują za dużo, co też jest szodliwe i w konsekwencji w wieku lat 65 uważa się człowieka za tak starego, że należy przejść na emeryturę. W niektórych okolicach ludzie stuletni są jeszcze pełnosprawni, a żyją do 120 i więcej lat. Wprawdzie ci długowieczni żyją w odciętych od świata okolicach górskich, gdzie skład powietrza jest inny, inne jest ciśnienie atmosferyczne, odżywia­nie na pewno mało urozmaicone, prawdopodobnie niezbyt obfite i od pokoleń takie same. Są to warunki wyjątkowe, jakich my u siebie nie stwo­rzymy. Ale nawet w naszej rzeczywistości, przy rozsądnym użytkowaniu swojego organizmu, dożycie do lat stu nie powinno należeć do rzadkości.

Profesor Jozef Ejsmont – członek, założyciel Towarzystwa Naukowego Warszawskiego i pierwszy redaktor jego wydawnictw. Autor wielu prac z zakresu anatomii i fizjologii wymoczków oraz cytologii i embriologii oraz anatomii porównawczej ptaków, płazów i ryb spodoustnych. Prof. Ejsmont również uważał, że ludzie mogliby dłużej zachować sprawność fizyczną, gdyby bardziej przestrzegali praw natury. Dzieci karmione piersią matki są bardziej odporne na różne choroby wieku dziecięcego, a każda przebyta choroba zakaźna pozostawia ujemny ślad w organizmie. Zwierzęta mięsnożerne, zjadające swoje ofiary zjadają nie tylko ich mięśnie, ale także wszystkie gruczoły o wydzielinie wewnętrznej, które są potrzebne nie tylko dla ofiar za życia, ale także dla drapieżców, którzy je w przyszłości zjedzą. Ludzie w większości ograniczają się do spożywania mięśni. Dalsze badania wykażą, że brak tych wydzielin w pożywieniu ludzkim jest powodem wielu zaburzeń hormonalnych, a co za tym idzie i gorszej jakości organizmu.

Profesor Adam Czyżewicz – autor licznych prac, z których szczególnie cenne dotyczą mechanizmu porodowego, także powoływał się na prawa natury. Mówił, że łania zimową porą jest w ciąży, kiedy jest o żywność trudno i żeby ją zdobyż musi pokonywać niekiedy dalekie przestrzenie. Skutek jest taki, że łania jest chuda, ma dobrze rozwinięte mięśnie, dzie­ciak nie przekarmiony jest również chudy i poród przechodzi łatwo i szyb­ko. U ciężko pracujących kobiet porody na ogół także przebiegają szybko. Kobiety lepiej sytuowane, nie pracujące, w czasie ciąży używają mało ru­chu w obawie przed jakimś uszkodzeniem i przeważnie tyją. Dziecko także tyje, przez co zwiększa swoją objętość. Gdy przychodzi do porodu, duże dziecko przez wyłożony tłuszczem kanał porodowy przesuwa się godzina­mi i główka, która zwykle przoduje z okrągłej zmienia się w kształt walca, komórki mózgowe są bardzo wrażliwe na brak tlenu i przy jego niedoborze giną, a raz zniszczone nie regenerują się. Gdy główka zmienia swój kształt i trwa to godzinami to trudno przypuścić, żeby nie nastąpiło zniszczenie pewnej ilości komórek mózgowych i aby w przyszłości nie nastąpiło unie­możliwienie wykonywania tych czynności, do kontrolowania których były przeznaczone zniszczone komórki. Mówił dalej, że byli geniusze, których dzieła przetrwały tysiąclecia. Świadczy to o tym, że możliwości ludzkiego mózgu są olbrzymie. Byłoby taich ludzi więcej, gdyby kobiety starały się o to, by ich porody były łatwe. Bowiem komórki przeznaczone do kontrolo­wania czynności wyższego rzędu przy niedoborze tlenu giną pierwsze. Stąd apel do kobiet świata, by w interesie przyszłego potomstwa postępowały zgodnie z prawami natury. Każda zniekształcona główka, to zniszczenie szans na rozwinięcie w sobie tych nadzwyczajnych uzdolnień, jakie natura ma dla nas w zanadrzu.

Profesor Franciszek Czubalski – wykładał fizjologię. Jego wykłady były tłumnie uczęszczane, gdyż były ciekawe i urozmaicone doświadczeniami, a poza tym wszyscy wiedzieli, że profesor kładzie duży nacisk na znajomość fizjologii i w czasie egzaminu bardzo szczegółowo sprawdza wiadomości studentów.

Profesor Mieczysław Konopacki – współzałożyciel Polskiego Towarzy­stwa Anatomozoologicznego. Autor wielu prac naukowych, kładł duży na­cisk na rozpoznawanie preparatów. W gmachu Anatomikum przy ulicy Chałubińskiego 5 kolo Medyków miało sklepik z pomocami naukowymi, można tam było również wypożyczyć mikroskop. Nie pamiętam, ile tych mikroskopów było, lecz było ich niewiele i prawie zawsze, gdy się chciało z nich korzystać, trzeba było czekać w kolejce. Przez jeden rok byłem kie-równikiem tego sklepiku i w tym czasie profesor Konopacki wręczył mi pieniądze na zakup dodatkowego mikroskopu.

Profesor Witold Orłowski – tytan pracy, nauczyciel i wychowawca kilku pokoleń lekarzy. Redaktor Polskiego Archiwum Medycyny Wewnętrznej. Autor około 200 prac, między innymi ośmiotomowego dzieła “Nauka o chorobach wewnętrznych”. Przestrzegał, żeby nie leczyć objawów, lecz w każdym przypadku starać się wykryć przyczynę schorzenia i dążyć do jej usunięcia. Dla dzisiejszych lekarzy nie jest to nic nowego, wtedy było ina­czej.

W jednym ze szpitali warszawskich chorzy na zapalenie wsierdzia byli le­czeni naparem z miłka wiosennego i konwalii oraz aspiryną. Antybiotyki wtedy i długo jeszcze potem nie były znane. Gdy leczącemu lekarzowi sugerowałem zbadanie migdałków, ten ze zdziwieniem spytał, co mają wspólnego migdałki z sercem.

Profesor Mieczysław Michałowicz – współzałożyciel i pierwszy prezes Klubu Demokratycznego, Senator, prezes Zarządu Głównego Stronnictwa Demokratycznego, prezes Polskiego Komitetu Opieki nad Dzieckiem i Młodzieżą, współzałożyciel Przeglądu Pedriatycznego, organizator i założyciel Kliniki Dziecięcej w Warszawie, współtwórca nowoczesnej szkoły pediatrii polskiej, wychowawca licznej kadry specjalistów. Był także autorem ponad 100 prac, między innymi: “Cechy zdrowego i chorego niemowlęcia”, “Odżywianie dziecka w pierwszym roku życia”, “Rola leka­rza w historii kultury i tradycje służby społecznej w zawodzie lekarskim”. Według niego dziecko jest zagubionym w wielkim świecie małym człowieczkiem wymagającym cierpliwego i doświadczonego przewodnika. Tymczasem rodzice małych dzieci są przeważnie bardzo młodzi, nie mają­cy doświadczenia w wychowywaniu dzieci i przez to traktujący je nie za­wsze właściwie. Zdarza się, że dziecko nie chce jeść, brudzi się, lub zacho­wuje się w sposób budzący podejrzenie o istnieniu jakiejś choroby. To mały człowiek w ten sposób protestuje przeciwko czemuś, co mu się nie podoba. Zastosowanie wtedy często używanego klapsa lub przepisanie recepty mija się z celem. Dlatego pediatra oprócz znajomości chorób wieku dziecięcego musi znać także psychologię dziecka, aby mógł poradzić rodzicom, jak mają postępować.

W latach 1931-1935 pracowałem w szpitalu Ubezpieczalni Społecznej na przedmieściu Częstochowy – Rakowie. Szpital był kiedyś szpitalem fabry­cznym dla huty “Hantke” i pracował w nim prof. Michałowicz. Mimo, że od tego czasu minęło wiele lat. przetrwała o nim pamięć jako o dobrym le­karzu i dobrym człowieku.

Profesor Ludwik Paszkiewicz – autor licznych prac naukowych oraz podręczników: “Anatomia patologiczna” i “Technika sekcji zwłok”. Gdy byłem Kierownikiem sklepiku z pomocami naukowymi chciałem mu zwrócić pieniądze uzyskane ze sprzedaży jego skryptów. Profesor nie przyjął i powiedział, żeby je użyć na wysłanie na kurację do Zakopanego jednego z naszych kolegów chorego na gruźlicę.

Profesor Modrakowski – mówił, że lek nie zawsze może odegrać decy­dującą rolę w zmaganiu się organizmu z chorobą, ale jeżeli nawet w nie­wielkim stopniu potrafi złagodzić cierpienie chorego, należy go użyć. Ostrzegał jednak przed nadmiernym stosowaniem leków, gdyż chociaż wiadomo, że działanie danego leku jest dodatnie w jednym kierunku, to nie ma pewności, czy nie ma przypadkiem jakiegoś ubocznego działania w ten i inny spsoób dla organizmu szkodliwego.

Drugą sprawą, na którą profesor kładł nacisk to odpowiednie dawkowa­nie. Wprawdzie przy każdym leku jest podana dawka zarówno dla osób dorosłych jak i dzieci, jednak jedna osoba dorosła może ważyć dajmy na to 50 kg. a druga 100 i więcej. Ta sama dawka dla jednej może być za duża, a dla drugiej niewystarczająca.

Profesor Roman Nitsch – autor prac o wściekliźnie oraz o szczepionkach i surowicach. Jego zdaniem zaraźliwe są nie tylko choroby spowodowane przez bakterie, ale także zaraźliwy jest nasz stosunek do innych. Jeżeli my będziemy życzliwi w stosunu do bliźnich, oni będą nam odpłacali tym sa­mym i życie będzie przyjemniejsze. Wierzył, że w niedalekiej nawet przyszłości niektóre choroby zakaźne znikną. Swoją wiarę opierał na tym, że od odkrycia zarazka gruźlicy przez Kocha w roku 1882 minęło zaledwie 40 lat, a w tym czasie zdołano zidentyfikować wiele innych zarazków i przeciwko niektórym | wyprodukować szczepionki i surowice.

Każdy początek jest trudny. Jeżeli w tym trudnym początku dokonano tak wiele, to dalsze dokonania na tym polu będą następowały znacznie szybciej.

Profesor Wiktor Grzywo-Dąbrowski – autor licznych prac z zakresu me­dycyny sądowej, kryminologii, etyki learskiej, między innymi: “Medycyna sądowa dla prawników” i “Podręczniki medycyny sądowej dla studentów i lekarzy”. Był redaktorem czasopism: “Archiwum medycyny sądowej i kryminali­styki”. Egzamin u niego był jednym z najtrudniejszych, gdyż obejmował wiadomości zarówno z zakresu medycyny jak i biologii i toksykologii, gdyż każdy lekarz może być wezwany, by występował w charakterze biegłego przy określaniu wszelkiego rodzaju uszkodzeń organizmu i powinien móc rozpoznać, czy powstały za życia, czy po śmierci. Może być także wezwą- ny, by występował w charakterze biegłego przy określaniu błędu popełnionego przez lekarza i w innych wypadkach, w których wiedza leka­rza jest potrzebna dla wymiaru sprawiedliwości.

Profesor Antoni Leśniewski – autor podręcznika “Chirurgia ogólna” orazlicznych prac dotyczących wpływu zabiegu operacyjnego na organizm. Kładł szczególny nacisk na zbieranie najdrobniejszych nawet objawów związanych z obecnym schorzeniem.

Profesor Zygmunt Radliński – autor podręcznika „Wykłady kliniczne z chirurgii” oraz licznych prac z zakresu chirurgii jamy brzusznej i ukadu ko­stnego. Przestrzegał przedpochopnymwykonywaniemzabiegów operacyjnych, gdyż żaden taki zabieg, chociażby najdrobniejszy, nie jest dla organizmu obojętny i należy go wykonać wtedy, gdy jest istotnie potrzebny.

Profesor Jan Mazurkiewicz – pionier kierunku psychofizjologicznego w psychiatrii polskiej. Wybitny pedagog, wychowawca wielu wybitnych psy­chiatrów polskich. Autor prac z zakresu psychologii, psychiatrii i fizjologii układu nerwowego. Między innymi: “Wstęp do psychofizjologii normal­nej”,”Ewolucja aktywności korowopsychicznej i dyssolucja atywności koro- wopsychicznej”.

Profesor Władysław Melanowskl – Dyrektor Instytutu Oftalmiczncgo, prezes Polskiego Towarzystwa Okulistycznego, autor wielu prac dotyczą­cych stosunku układu krążenia i nerwowego dla oka, fizjologii narządu wzroku, higieny i ochrony narządu wzroku. Napisał także podręczniki “Okulistyka” i “Optyka okulistyczna”.

Profesor Franciszek Venulet – autor prac z zakresu serodiagnostyki kiły oraz fizjopatologii, między innymi dotyczącymi zaburzeń równowagi kwa- sowo-zasadowej w organiźmie i szkodliwości nałogu palenia. Autor podręczników: “Fizjopatologiaogólna”i “Szczegółowa fizjopatologia”.

Profesor Franciszek Krzyształowicz – autor wielu prac, w tym podręczników: “Etiologia i patogeneza chorób skórnych” i “Choroby skó­ry”. Zorganizował w Warszawie wzorową klinikę dermatologiczną”.

Profesor Feliks Erbich • jeden z promotorów otrorhinolaryngologii w Polsce.

Profesor Witor Lampe – specjalista w dziedzinie barwników roślinnych, autor wielu prac. Dokonał syntezy karkuminy.

Profesor Franciszek Giedroyć – autor licznych prac z zakresu historii medycyny. Ważniejsze z nich to: ‘Źródła biograficzno – bibliograficzne do dziejów medycyny w dawnej Polsce”, “Słownik lekarski” i “Służba zdrowia w dawnym Wojsku Polskim”.

W1928 roku pracowałem w Centrum Badań Lotniczo-Lekarskich, które w owym czasie mieściło się w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie. Do mo­ich obowiązków należało między innymi wykonanie analiz oraz mierzenie ciśnienia krwi u kandydatów lotnictwa, u personelu latającego przechodzą­cego okresowe badania lekarskie i przez kilkanaście wiosennych dni u star­szych oficerów armii, którzy w czasie przewrotu majowego opowiedzieli się po stronie rządu, a w tym czasie przechodzili badania lekarskie w Szpitalu Ujazdowskim i byli uznawani za niezdolnych do pełnienia swych obowiąz­ków. Nastąpiły liczne awanse, by wypełnić powstałe luki.

Znałem porucznika Dziadosza, który nieoczekiwanie otrzymał awans na kapitana, czym się zmartwił, gdyż uważał, iż jest to awans pocieszenia za nieuchronne i niezbyt odległe zwolnienie go z wojska. Tymczasem zamiast zwolnienia otrzymał awans na majora. Wkrótce sprawa wyjaśniła się. Awanse były przeznaczone dla innego Dziadosza, a ten otrzymał je pomyłkowo. W 1927 roku w księgarni Gebethnera i Wolfa widziałem marszałka Piłsudskiego kupującego książki dla dzieci. Przyjrzałem mu się z bliska. Włosy miał już przyprószone siwizną, lecz trzymał się prosto i wyglądał czerstwo. W 1928 roku, gdy przebywał na leczeniu w Szpitalu Ujazdo­wskim, znów miałem okazję widzieć go z bliska. Był to już schorowany sta­rzec. Nie wiem, na ile stan jego zdrowia mógł się poprawić, przypuszczam, że nie polepszył się na tyle, by mógł widzieć wszystko to, co w jego imieniu działo się za jego plecami.

W tym czasie było dużo wypadków samolotowych. Co raz to jakiś pilot tracił panowanie nad maszyną, spadał i zabijał się na miejscu, a samolot ulegał zniszczeniu. Przypuszczano, że ponieważ latanie w powietrzu jest czymś nowym dla człowieka, więc organizm ludzki nie jest do tego przysto­sowany i w pewnym momencie zawodzi. Nie przypuszczano, że zawiniła maszyna. Kandydaci do lotnictwa przechodzili bardzo ścisłe badania, zarówno ich stanu fizycznego jak i psychicznego. Wybierano tylko najlepszych, a mimo to wypadków nie udało się zmniejszyć. Spadochronów w tym czasie albo jeszcze nie było, albo nie wierzono w ich skuteczność, gdyż nikt się na nich nie ratował. Dopiero pod koniec lata 1928 jeden z pilotów, zdaje mi się, że porucznik Kiewnarski, zeskoczył na spadochronie i powiedział, że zawiodła maszyna. Od tego czasu spadochron stał się obowiązkowym ek­wipunkiem całego personelu latającego. Jesienią 1928 roku na lotnisku warszawskim wylądował samolot “Goliat” – olbrzym mogący zabrać 10 osób.

Pod koniec 1928 roku Centrum zostało przeniesione do Portu Lotnicze* go przy ul. Puławskiej. Mniej więcej w tym czasie zwrócił się do mnie ksiądz Bokalski z zapytaniem, czy nic zechciałbym udzielać pomocy lekar­skiej bezdomnym, nocującym w domu noclegowym, tak zwanym “Cyrku • Ponieważ moje zajęcia kończyłem o godzinie 15.00, więc miałem woln® wieczory. Zgodziłem się, aby dwa z nich tygodniowo poświęcić bezdo­mnym, pod warunkiem jednak, że będę miał trochę materiałów opatrun­kowych.

Drugim moim warunkiem było zapewnienie, że ktoś będzie kupował leki, które będę zapisywał. Ksiądz powiedział, że trochę materiałów oparunkowych już zgromadził i rozmawiał z kilkoma właścicielami aptek, którzy obiecali, że w miarę możliwości będą dawali lekarstwa bezpłatnie.

Wobec tego gdzieś w okolicy Nowego Roku poszedłem któregoś wieczoru do „Cyrku”. Pokój do przyjęć był przygotowany, było także trochę materiałów opatrunkowych już zgromadził i rozmawiał z kilkoma właścicielami aptek, którzy obiecali, że w miarę możliwości będą dawali lekarstwa bezpłatnie.

Wobec tego gdzieś w okolicy Nowego Roku poszedłem któregoś wieczoru do „Cyrku”. Pokój do przyjęć był przygotowany, było także trochę materiałów opatrunkowych i zaraz zgłosili się pierwsi pacjenci. Mieszkańcy „Cyrku” uzgodnili, że w pierwszej kolejności z pomocy lekarskiej skorzystają ci, którzy mają jakieś rany do opatrzenia. Było tego sporo. Niektóre rany zaropiałe, bez żadnego opatrunku, inne przewiązane jakimś brudnym gałganem, jeszcze inne przykryte rozległym strupem, a ludzie z takimi obrażeniami zachowywali się tak, jakby ich nie dotyczyły.

Pytałem, dlaczego nie zgłosili się do jakiegoś ambulatorium. A, panie doktorze – odpowiadali – to się i tak zagoi, tylko, że bez opatrunku goi się trochę dłużej.

Prawdopodobnie mieli rację, gdyż niektórzy mieli rozległe blizny na ciele. Pierwszego dnia wyczerpałem wszystkie środki opatrunkowe i nie zdążyłem opatrzyć wszystkich pacjentów.

Na drugi dzień ksiądz Bokalski dostarczył większą ilość materiałów opatrunkowych, tak że starczyło dla nowych pacjentów i do zmiany niektórych opatrunków nałożonych poprzednio.

Przez kilka następnych dni zmieniałem opatrunki i wypisywałem leki chorym. Trwało to jednak niedługo, może 4 tygodnie, wreszcie ksiądz Bokalski zawiadomił mnie, że musimy zakończyć naszą działalność, gdyż aptekarze odmówili dalszego bezpłatnego wydawania leków, a on już nie ma pieniędzy na dalsze zakupy.

Pytałem kierownika „Cyrku”, dlaczego wśród jego pensjonariuszy jest tak wielu pokaleczonych. Odpowiedział, że ci z obrażeniami – to przeważnie ludzie, którzy nigdzie nie pracują i utrzymują się z kradzieży. Taki czasem musi wyskoczyć z pędzącego tramwaju, a nie zawsze skok się uda. Czasami przed policją ucieka przez różne opłotki i chaszcze i zaczepi o jakiś gwóźdź, czy coś innego. Czasem ucieka w nocy i wpadnie na coś ostrego. Oprócz tego, że są to ludzie niespokojni i nieporozumienia pomiędzy sobą załatwiają kozikami lub jakimś twardym przedmiotem.

Latem wszystkie łóżka były zajęte. Ci, dla których nie starczyło, woleli spędzić noc gdzieś na świeżym powietrzu, natomiast gdy przychodziły zimne noce – zjawiali się w „Cyrku” i spali na podłodze. Na dzień wszyscy musieli „Cyrk” opuścić. Latem rozchodzili się po całym mieście, szukając jedni jakiegoś zarobku, inni sposobności czegoś. Zimą prawdopodobnie ich dziennym schroniskiem były dworce kolejowe.

W „Cyrku” nie pracowałem długo, a mimo to prawie zawsze, gdy znalazłem się na dworcu kolejowym, słyszałem: „Szanowanie panu doktorowi!”.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.