Wybrzeże

W początkach marca 1939 roku objąłem stanowisko Lekarza Klimatycznego Wybrzeża z siedzibą w Pucku. Pod koniec marca pojechałem na międzynarodowy zjazd balneologów do Kilonii. Tak bardzo międzynarodowy zjazd ten nie był, gdyż z cudzoziemców oprócz mnie był jeszcze jeden Bułgar, jeden Rumun i jeden Turek. Na odczytach na temat właściwości leczniczych różnych uzdrowisk niemieckich, kąpieli morskich i powietrznych nastrój panował raczej apatyczny. Odniosłem wrażenie, że umysły wszystkich były zajęte zupełnie czymś innym, daleko ważniejszym. Na jednym z przyjęć podeszła do mnie młoda Niemka i zapytała, czy znam Bromberg – Bydgoszcz, w którym się urodziła i który opuściła mając lat dziesięć. Czasami bierze ją chęć, by tam pojechać i zobaczyć, czy on jest istotnie taki piękny, jakim jej się wydawał w dzieciństwie. Gdyby nie było trzeba starać się o paszport i wizę, na pewno by tam pojechała. Stojący obok nas i przysłuchujący się naszej rozmowie jej towarzysz powiedział: „Jeszcze odrobina cierpliwości i pojedziesz tam bez wizy i paszportu”.

Jedną z atrakcji jaką miejscowe władze przygotowały dla zjazdowców było zwiedzanie portu Marynarki Wojennej. Do portu przywieziono nas autobusami. W porcie przewodnik wycieczki wskazał na stojące okręty wojenne i powiedział: Traktat Wersalski zabrania nam mieć okręty opancerzone, wskazał na kilka okrętów, mamy tego więcej. Traktat Wersalski zabrania nam mieć łodzie podwodne, a proszę popatrzeć na to, co jest tutaj i jeszcze więcej. Z Traktatu Wersalskiego już dzisiaj możemy zrobić właściwy użytek, a za rok lub dwa my powiemy tym Wersalczykom, co oni mieć mogą, a czego mieć nie mogą. Ktoś krzyknął Heil Hitler i wszyscy z zapałem powtórzyli to głośno trzykrotnie. Nie wszyscy entuzjazmowali się poczynaniami Hitlera, lecz tych było mało.

Na przyjęciu w ratuszu siedziałem za stołem, przy którym siedziała starsza już, sympatyczna pani i sześciu Niemców. Jeden Niemiec opowiedział jakiś dowcip, inny jakieś śmieszne wydarzenie i nastrój przy stole był na ogół wesoły. W pewnym momencie starsza pani zapytała mnie jakiej jestem narodowości. Powiedziałem, że jestem Polakiem. „Pan jest Polakiem? To straszne”. Zapytałem co w tym strasznego. „Na pewno pan wie, że my Niemcy jesteśmy Nordykami, a Polacy nimi nie są. A proszę popatrzeć, pełna sala Niemców i jeden Polak i tej jedyny Polak jest najlepszym przedstawicielem rasy nordyckiej. Czy to nie jest straszne?” Przyznałem jej rację. Zapanowała nieprzyjemna cisza i dopóki siedzieliśmy za stołem żaden Niemiec nie odezwał się.

Z Kilonii do Berlina jechałem razem z doktorem Weissem, który na Olimpiadzie w Tokio zdobył złoty medal za skok w dal. Był to bardzo miły towarzysz podróży i radził mi, abym się zatrzymał w Berlinie, to mi pokaże miasteczko Olimpijskie. Posłuchałem jego rady. Następnego dnia była niedziela. Poszliśmy do miasteczka Olimpijskiego, które roiło się od setek jasnowłosej, długonogiej młodzieży w wieku chyba tak od lat dziesięciu do piętnastu, ćwiczącej biegi, skoki, boks, szermierkę, itd. Po wyjściu z miasteczka spotkaliśmy dwie kolumny młodzieży starszej, prawdopodobnie uniwersyteckiej, która z łopatą na ramieniu szła sprężystym krokiem, śpiewając wojskowe piosenki. Młodzieży należy pokazać cel, do którego ma dążyć – powiedział dr Weiss, a jak go dostrzeże, to już nic jej nie powstrzyma w dążeniu do osiągnięcia go. Idąc na dworzec kolejowy spotkałem jeszcze trzy kolumny młodzieży, prawdopodobnie ze szkół średnich. Za każdą kolumną jechała ciężarówka z plecakami i kuchnia polowa. Robiło to wrażenie, że cała młodzież Berlina została zmobilizowana i wtłoczona w jakieś ramy orientacyjne. Niemcy nie tylko nie ukrywali, że się przygotowują do wojny, ale głośno o tym mówili i odgrażali się Wersalczykom, że przywołają ich do posłuszeństwa.

W jakiś czas potem na kronice filmowej widziałem, jak angielski mąż stanu Mr Chamberlain po przylocie z Niemiec tańczył na lotnisku jak cietrzew na toku, wymachiwał parasolem i wykrzykiwał: „Pokój w ciągu naszego życia”.

Już na samym początku mojego urzędowania między mną a starostą morskim Potockim wynikła różnica zdań na temat rozbudowy Jastarni. Starosta chciał z niej zrobić perłę polskich uzdrowisk nadmorskich. Ja natomiast uważałem, że Jastarnia absolutnie się do tego nie nadaje, gdyż jest zbyt nisko położona. Woda jest tuż pod powierzchnią gruntu i zbiorniki z nieczystościami trzeba bardzo często opróżniać, a każde poruszenie nieczystości spowoduje zanieczyszczenie powietrza. Jeżeli tych zbiorników będzie dużo, to Jastarnia będzie perłą, nawet oryginalną, bo śmierdzącą. Starosta uważał, że z usuwaniem nieczystości nie będzie trudności, gdyż zbuduje się kanalizację. Ja twierdziłem, że kanalizacji nie będzie, gdyż nie będzie na nią pieniędzy i nie będzie miejsca na odprowadzenie ścieków. Port w Jastarni jest od strony zatoki, gdzie teren jest niski, natomiast linia kolejowa znajduje się od strony morza, gdzie teren jest znacznie wyższy. Istniał projekt połączenia portu z linią kolejową za pomocą bocznicy przecinającej drogę do Juraty w dwóch miejscach. Ja uważałem, że zamiast budowania bocznicy lepiej byłoby przenieść linię kolejową na stronę zatoki, a na miejscu po zdjętych torach zbudować ciąg domów i szambo załatwi kanalizację.

Dopóki nie trzeba było podejmować żadnej decyzji nasze spory o to kto ma rację, były teoretyczne. Pod koniec sezonu 1938 roku jakiś ryzykant chciał wybudować dom wielopokojowy, by był gotów na sezon 1939 roku. Pod budowę tego domu wyznaczono mu miejsce, na które ja się nie zgodziłem, gdyż było nisko położone, a w dodatku parę stojących tam domów już w zauważalny sposób zanieczyszczało powietrze. Wybudowanie jeszcze jednego i to w dodatku wielopokojowego, znacznie pogorszyłoby sytuację. Sprawa oparła się o wojewodę, który nie spieszył się z podjęciem decyzji.

Niemiecki marsz w kierunku wojny stawał się coraz bardziej szybki, coraz bardziej zauważalny. Ryzykant – inwestor zrezygnował z budowy. Wtedy starosta zyskał atut przeciwko mnie, że zamiast dbać o rozwój wybrzeża – świadomie go utrudniam. Starosta często nie zgadzał się ze mną, ale nie zawsze. Gdy na zebraniu poświęconym przygotowaniom do sezonu letniego zaproponowałem, żeby zwrócić się do leśnictwa z prośbą o posadzenie lasu w miejscu przeznaczonym na park we Władysławowie, powiedział: „Pieniędzy na urządzenie parku w tym roku nie mamy, na pewno nie będziemy ich mieli w roku przyszłym. A jak się posadzi las, to drzewa będą rosły”. Leśnictwo posadziło las i drzewa rosną. Wójt Stelmaszczyk był oddany Jastarni całą duszą. Ze skromnych zasobów, jakie dawała taksa klimatyczna, dał drodze prowadzącej przez wieś nawierzchnię klinkierową, że studni głębinowej dostarczał wodę pitną, wybudował Dom Zdrojowy, sprowadził z Warszawy wykwalifikowaną kucharkę, która nauczyła tamtejsze rybaczki jak mają przygotowywać osiągalny w tamtejszych warunkach bardziej urozmaicony jadłospis, przywiózł urodzajną glebę i na tamtejszym piasku założył ogródek warzywny, aby letnicy i rybacy mieli świeże warzywa. Być może jeszcze więcej uczynił, ale i to, co wymieniłem, to bardzo dużo. Wierzył, że kanalizacja będzie wybudowana i Jastarnia będzie piękna.

Dom Zdrojowy w Jastarni. Powojenna pocztówka.

W sezonie letniskowym w 1939 roku miałem wielu pacjentów skarżących się na bardzo swędzące wysypki. Wysypka przeważnie na pośladkach i brzuchu, czasami na łokciach i kolanach. Wysypka była wyraźnie alergiczna, lecz jej przyczyny nie udało się wykryć. Wczesną wiosną 1939 roku zauważyłem kilka kobiet, które na skraju lasu grzebały w ziemi, potem coś z niej brały i wrzucały do garnków. Zapytałem gajowego, który je nadzorował, co te kobiety robią. „Zbierają larwy korowódki sosnówki, która niszczy lasy sosnowe” – usłyszałem w odpowiedzi. Korowódka pod koniec swojego życia zakopuje się jako gąsienica w ziemi, przeważnie na skraju lasu i zamienia się w larwę. Larwa przekształca się w motyla, który składa jajka. Z jajek wykluwają się gąsienice. I to było wyjaśnieniem zagadkowej wysypki. Gąsienice pokryte są ostrymi, łamliwymi włoskami. Gdy ktoś usiądzie na takim owadzie włoski przebijają skórę i powodują powstanie swędzącej wysypki.

Sezon 1939 roku był marny, gdyż wojna wisiała w powietrzu. Mało letników przyjechało, a ci, którzy przyjechali, szybko odjechali z powrotem. Pozostała tylko garstka optymistów, którzy łudzili się nadzieją, że wojny jakoś da się uniknąć. Po pakcie Ribbentrop – Mołotow, ustalającym podział Polski między Rzeszę Niemiecką a związek Radziecki i oni tę nadzieję stracili, szybko opuścili wybrzeże. Ja także w połowie sierpnia wysłałem swoją rodzinę do Poraja pod Częstochową. Właściwie to i ja mógłbym pojechać, lecz lada dzień spodziewałem się otrzymania powołania do wojska, więc w ostatniej chwili nie chciałem zmieniać miejsca pobytu, gdyż utrudniłoby to doręczenie mi tego powołania.

1 września 1939 roku obudził mnie wybuch bomby, która upadła w ogródku przy domu, w którym mieszkałem i która spowodowała zniszczenie wszystkich szyb w moim mieszkaniu. Wkrótce potem wezwano mnie do szpitala. Dostarczono do niego większą część rannych, a lekarza w szpitalu nie było. Opatrzyłem wszystkich rannych i wyczerpałem prawie cały zapas środków opatrunkowych, jakie posiadał szpital. Na szczęście dalszych nalotów nie było i rannych nie przybywało. Od czasu do czasu przelatywały nad miastem samoloty niemieckie i niektóre rzucały bomby na stojący w zatoce stateczek, na którym nikogo nie było i który przeznaczony był na złom. Żadna bomba go nie trafiła. Czwartego czy piątego września został zestrzelony niemiecki samolot i kilku żołnierzy ze stacjonującej gdzieś w pobliżu jednostki wojskowej przyszło, by zabrać z niego karabin maszynowy i ładunki, gdyż ich jednostka nie posiadała takiej broni, ani również amunicji.

8 września wieczorem wracając ze szpitala, usłyszałem dziarskie kroki i piosenkę „Die Strasse freidiebrauen Batalionen”, zza rogu wyszło sześciu czy siedmiu czterdziesto- czy pięćdziesięciolatków z karabinami. Był wśród nich jeden, którego znałem wcześniej. Miał polskie nazwisko i uważałem go za Polaka. Popatrzyli na mnie z nienawiścią i ten, którego uważałem za Polaka, krzyknął w moją stronę: „Was suchen Siehier?” Przyspieszyli kroku, bili mocniej butami o ziemię i śpiewali głośniej. Poczułem wtedy, że jestem we wrogim środowisku, czego dotychczas nie zauważyłem. Postanowiłem pójść do swego mieszkania, wziąć walizeczkę, którą miałem przygotowaną na wszelki wypadek i jakąkolwiek lokomocją udać się do Gdyni. Byłem już niedaleko domu, gdy usłyszałem jadące za mną auto. Jechał kapitan Antoniewicz z Marynarki Wojennej. Obaj ucieszyliśmy się z tego spotkania i nie wstępując do mieszkania wsiadłem do auta i bez świateł pojechaliśmy do Gdyni.

Następnego dnia zgłosiłem się do Szpitala Morskiego Nr 2, mieszczącego się w budynku Szkoły Morskiej, która była przystosowana do pomieszczenia 200 uczniów. Rannych było już więcej niż łóżek w szkole i część ich leżała na podłodze. Ponieważ przedtem pływałem na statkach Linii Gdynia-Ameryka i wiedziałem, że Linia ma zapasową pościel, więc udałem się do dyrektora Linii, komandora Jacynicza i poprosiłem go o wydanie szpitalowi tego zapasu. Dyrektor z całą gotowością oświadczył, że mogę zabrać wszystko, co jest. Pozostał tylko problem transportu. Wśród rannych był bosman Marynarki Wojennej pochodzący z wioski położonej w pobliżu Gdyni, który zobowiązał się tę sprawę załatwić. I rzeczywiście – jeszcze tego samego dnia cała pościel znalazła się w szpitalu. Materaców było więcej niż rannych leżących na podłodze, koców, prześcieradeł i poduszek było jeszcze więcej. Jednak rannych przybywało i już na drugi dzień zabrakło materaców. Wtedy znów z pomocą pospieszył bosman, przywożąc drabiniasty wóz słomy, którą rozesłano na podłodze i przykryto prześcieradłami. Ponieważ wykazałem trochę inicjatywy, więc z wszystkimi sprawami zaczęto zwracać się do mnie. Jedna z pań, które pomagały przy opatrywaniu rannych powiedziała mi, że na mieście widziała jakiś opuszczony sklep spożywczy. Poprosiłem wówczas lżej rannego pracownika Komisariatu Rządu i ten zorganizował przewiezienie do szpitala kilku worków kaszy, mąki i innych artykułów spożywczych.

Państwowa Szkoła Morska. Tu uruchomiono polowy Szpital Morski nr 2.

Trzynastego września hitlerowcy zajęli Gdynię i zaraz gestapowcy zjawili się w szpitalu. Komendant naszego szpitala, komandor Eibel, nie miał chęci rozmawiać z nimi i powiedział, że ja zajmuję się administracją, wobec tego ze wszystkimi żądaniami i poleceniami gestapowcy zwracali się do mnie. Na drugi, czy na trzeci dzień zjawił się nowy komendant szpitala dr Beloff. Zapytał o ilość rannych w szpitalu, jakie jest wyżywienie i czy jest dostateczna ilość środków opatrunkowych. Odpowiedziałem, że ciężko rannych jest 500, a lżej rannych – około 1100, wyżywienie jest raczej marne, gdyż przygotowuje się potrawy z tego co jest, a nie z tego, z czego by należało. W dodatku i to, co używamy, już się kończy. Trudności są i z tego powodu, że kuchnia była przystosowana do przygotowania pożywienia dla 200 osób i teraz wszystko trzeba w niej robić na raty. Środki opatrunkowe też już się kończą. Dr Beloff powiedział, że w Dowództwie na razie nie było mowy o zaopatrzeniu szpitala w żywność czy środki opatrunkowe. Natomiast powiedziano mu, że na Helu jest na pewno duża ilość rannych, którzy po kapitulacji półwyspu będą przewiezieni do naszego szpitala, więc trzeba przygotować dla nich miejsce. W tych okolicznościach jedyne, co mogłem zrobić, to poprosić bosmana o jeszcze jeden wóz słomy. Koców i prześcieradeł była jeszcze niewielka ilość. Dr Beloff zaglądał do szpitala co kilka dni, by dowiedzieć się co słychać. Mówiłem mu, że wyżywienie stale się pogarsza. Stopniowo kończą się podstawowe produkty żywnościowe, a ze środkami opatrunkowymi sprawa stała się krytyczna. Dr Beloff zapewnił nas, że jak tylko Hel skapituluje, to wszystkie bolączki zostaną zlikwidowane.

1 października Hel skapitulował i do szpitala przywieziono około dwudziestu pacjentów. Był wśród nich zraniony przez polskiego żołnierza – folksdojcza, który rzucił w niego ręcznym granatem. Rana nie była ciężka. Reszta przybyszów zadeklarowana była jako chorzy, lecz gdy znaleźli się w szpitalu rozbiegli się po salach i nie zarejestrowali się jako chorzy. Symulując chorobę w szpitalu chcieli przeczekać krytyczny okres. Mimo, że Hel skapitulował, widoków na dostawy żywności nie było. W takiej sytuacji zarządziłem, żeby zarówno ranni, jak i personel otrzymywali jedynie po dwa talerze zupy dziennie. Ani ranni, ani personel przeciwko temu nie protestowali, natomiast niektórzy z tych niby chorych urządzali awantury w kuchni, że są głodni i trzeba ich było stamtąd niemal siłą usuwać. Dr Beloff zawsze zachowywał się taktownie, lecz na początku bardzo oficjalnie. Po paru pobytach w szpitalu był mniej oficjalny i wdawał się w pogawędki. Mówił, że jest mu przykro, iż na razie nie może nic zrobić dla szpitala, lecz chyba już niedługo sprawą szpitala zajmie się dowództwo i ranni otrzymają taką opiekę, jaka im się należy. W czasie jednej z pogawędek dr Beloff wyznał, że Niemcy po zajęciu Wybrzeża zetknęli się z trzema faktami, z których jeden był godny podziwu, drugi – trudny do uwierzenia, a trzeci wręcz niewiarygodny. Godne podziwu było bohaterstwo obrońców Westerplatte, którzy przez tak długi okres czasu wytrzymywali straszliwe bombardowanie, mając za osłonę jedynie jakieś mizerne schrony i skapitulowali dopiero po wyczerpaniu amunicji. Trudny do uwierzenia jest fakt, że Polacy mając w ręku Westerplatte przez tak długi okres czasu nie wybudowali na niej solidnych schronów przeciw bombowych. Faktem absolutnie niewiarygodnym, a jednak prawdziwym było sformowanie tak zwanych kosynierów, z których w dodatku tylko kilku miało kosy, a reszta uzbrojona została w około 2-metrowej długości drągi z wbitym na jednym końcu kawałkiem zaostrzonego żelaza i skierowanie tak uzbrojonych ludzi przeciwko wojsku niemieckiemu uzbrojonemu w broń maszynową. Zapytałem, czy on widział tych kosynierów. Nie widział, lecz rozmawiał z osobą wiarygodną, która była naocznym świadkiem i nie mogła zrozumieć, jak można było wysłać tych młodych ludzi na pewną śmierć, nie dając im żadnej szansy na jakikolwiek sukces. Jak można było przewidzieć, żaden żołnierz niemiecki nie zginął w rezultacie z rąk kosynierów, za to ich samych zginęło tak wielu…

Do mnie dr Beloff odnosił się bardzo uprzejmie. Jedno, co miałem mu do zarzucenia było to, że uwierzył w taką bzdurę, iż młodych chłopaków, bo o nich tu chodziło, uzbrojono w drągi z żelaznymi szpikulcami i skierowano przeciwko uzbrojonym po zęby Niemcom. Uważałem to bowiem za wymysł niemieckiej propagandy, mający na celu ośmieszenie Polaków, tak samo jak ośmieszali polską kawalerię twierdząc, że atakowała niemieckie czołgi. Po wojnie przekonałem się, że dr Beloff mówił prawdę, że tak zwani kosynierzy – to nie niemiecka propaganda, a polska rzeczywistość, z której odpowiednie władze były dumne i jednej z ulic Gdyni nadały nazwę Czerwonych Kosynierów. Nazwa ta nie jest odpowiednia, gdyż w Gdyni nie było kos i tylko niewielką ilość ich udało się zdobyć. Ogromna większość tych młodych ludzi uzbrojona była w drągi, a nie kosy. Wobec tego ulica powinna nosić nazwę Drągarzy, a nie Kosynierów. W sprawie koloru tych kosynierów nie zabieram głosu. Ci młodzi ludzie, o których Niemcy nawet mówili, że idą na pewną śmierć, bez żadnych szans wobec przeciwnika, byli to pracujący w Gdyni przed wojną Junacy (Młodzieżowy Hufiec Pracy). Oni zachowywali się tak, jak zwykle zachowuje się młodzież polska i chwała im za to. Starszych, którzy zadysponowali ich życiem, osądzi kiedyś historia.

W dniu 7 października sytuacja w szpitalu była krytyczna. Zabrakło środków opatrunkowych oraz niemal wszelkiej żywności. Na szczęście w dniu następnym rozpoczęła się ewakuacja szpitala, która została zakończona w dniu 11 października około godz. 9-10 tej. Muszę podkreślić, że sanitariusze niemieccy pomagający przy przenoszeniu ciężko rannych, odnosili się do nich bardzo troskliwie. Gdy ostatni pacjent opuścił szpital, dr Beloff oznajmił nam, lekarzom, abyśmy poczekali w szpitalu do godz. 13-tej, on wtedy przyjedzie i przywiezie nam przepustki. Będziemy mogli iść lub jechać, gdzie nam się podoba. Powiedziałem mu, że ja teraz wyjdę, żeby sobie zapewnić miejsce na kilkudniowy pobyt w Gdyni, który potrzebny jest mi na załatwienie zezwolenia na opuszczenie miasta. Będę starał się wrócić przed godziną 13-tą, ale gdybym się spóźnił, to prosiłem, by moją przepustkę dał komandorowi Eibelowi, a ja ją od niego odbiorę. Zgodził się.

Pracujący w szpitalu dr Gajek radził mi udać się na ul. Szczecińską 14, gdzie mieszkają jego krewni, którzy na pewno udzielą mi kilkudniowej gościny. Natychmiast opuściłem szpital i udałem się pod wskazany adres. Po drodze spotkałem dr Beloffa. Jechał w stronę szpitala, zauważył mnie i uśmiechnął się. Za jego autem jechał pusty autobus. Na Szczecińskiej mili gospodarze oznajmili, że mogę u nich mieszkać tak długo, jak będzie to potrzebne. Zadowolony z takiego obrotu sprawy powróciłem do szpitala, przed którym wartę pełnił marynarz. Dowiedziałem się, że lekarze zostali ulokowani w autobusie i pod eskortą pojechali do Rzeszy. Jak się później okazało, przynajmniej część z nich pozostała tam do końca wojny.

Po zajęciu Gdyni Niemcy wydali zarządzenie, że wszyscy mężczyźni mają zameldować się na Gestapo. Kto tego nie zrobi, będzie uważany za ukrywającego się i zostanie ukarany zgodnie z prawem wojennym. Aby zalegalizować mój pobyt, udałem się do Komisariatu Rządu, lecz było po godzinie 13-tej i odpowiedni urząd był już nieczynny. Udałem się tam następnego dnia rano i spotkałem przypadkowo kiedyś poznanego lekarza, którego uważałem za Polaka. Tym razem był on w mundurze oficera niemieckiego. Gdy mu powiedziałem w jakiej sprawie przychodzę, poszedł ze mną do Gestapo, gdzie mi wydano zaświadczenie o dopełnieniu obowiązku zameldowania się. Żeby można było opuścić Gdynię niezbędne było zezwolenie Wojennej Komendy Miasta. Kolejka czekających na to zezwolenie była bardzo długa. Pomógł mi mój znajomy i otrzymałem je bez czekania w kolejce. Pozostał jeszcze jeden szkopuł: pociąg odchodził o godz. 5-tej, a godzina policyjna obowiązuje do godz. 6-tej. Moi gospodarze bardzo mi odradzali wyjazd, bo to godzina policyjna, bo to piątek, bo trzynasty. Niestety czy jutro, czy pojutrze, aby wyjechać będę musiał iść na stację w czasie godziny policyjnej i ryzyko będzie takie samo. Zaryzykowałem iść dzisiaj. Do stacji doszedłem nie spotkawszy po drodze żywego ducha i do Kalisza dojechałem bez żadnych przeszkód.

Pociąg do Łodzi podstawiony był na długo przed godziną odejścia. Wszedłem do prawie pustego wagonu trzeciej klasy i zająłem miejsce w pustym przedziale. Po pewnym czasie do mojego przedziału weszły dwie pary niemieckie w wieku lat około pięćdziesięciu. Jedna para usiadła na ławce obok mnie, a druga – naprzeciwko i kontynuowały rozmowę o przewagach swoich synów na wojnie. Z rozmowy wynikało, że Polacy może mają pewne pojęcie o prowadzeniu wojny, ale posunięcia niemieckie były tak genialne, plany wykonywane tak precyzyjnie i zgodnie z założeniami, że wojna wyglądała prawie tak samo, jak normalne ćwiczenia wojskowe. Wprawdzie było trochę Niemców rannych i zabitych, ale nawet w czasie pokoju są na drogach ofiary, a co dopiero mówić o takich masowych przerzucaniach olbrzymich mas wojska z jednego miejsca na drugie i to w dodatku w tempie nie raz przyspieszonym. Niemcy próbowali wciągnąć mnie do rozmowy, na co nie miałem chęci, więc udałem, że nie znam niemieckiego i przestali zwracać na mnie uwagę. Tuż przed odejściem pociągu weszła do przedziału młoda para, ona tak około 16-17 lat, on dwudziestoparoletni. Ona miała małą walizeczkę, on dużą walizę, którą położył na półce.
„Jak to dobrze, że pan mi pomógł, bo z tak ciężką walizką na pewno spóźniłabym się na pociąg” – powiedziała dziewczyna po polsku.
„Taka młoda osoba, jak pani, nie powinna podróżować z ciężkimi walizkami” – odpowiedział.
„Gdyby nie wojna, na pewno nie dźwigałabym takich ciężarów. Ale wojna, rozumie pan …” Nie zwracałem uwagi na ich rozmowę, gdyż zainteresowali mnie Niemcy. Z ich rozmowy wynikało, że jedna para jechała do Łodzi, gdzie w szpitalu leżał ich ranny syn – lotnik. Druga para jechała obejrzeć jakiś majątek położony gdzieś niedaleko Łodzi, mający ładny dworek, dużo urodzajnej ziemi, piękny las i stawy. Majątek ten ich syn, porucznik odznaczony orderem żelaznego krzyża, upatrzył sobie jako swoją przyszłą własność i prosił rodziców, by obejrzeli posiadłość, czy im się podoba. Radził im także, by pojeździli trochę po Polsce i gdyby znaleźli coś, co by im się bardzo podobało, to żeby go o tym powiadomili, gdyż zaraz po wojnie chciałby to objąć w swoje posiadanie. Liczy się on z tym, że jest dużo chętnych do objęcia wartościowych obiektów w Polsce i chociaż on, jako oficer i to w dodatku odznaczony krzyżem ma większe szanse od wielu innych, to jednak uważa, że im kto wcześniej złoży wniosek o przyznanie mu tego obiektu, tym lepiej dla niego. Lotnik także upatrzył sobie jakiś majątek, ale jego ojciec został poufnie poinformowany przez mającego kontakty wśród wysoko postawionych funkcjonariuszy partyjnych znajomego, że zaraz po uporządkowaniu administracji w Polsce, Niemcy zajmą Związek Radziecki. Nie będzie to wojna, gdyż narody ZSRR nienawidzą Stalina i wkraczających Niemców witać będą jako wybawicieli. W Związku Radzieckim wszystko jest państwowe, a zatem niczyje, a jest tego tyle, że dla każdego starczy. Ziemia jest tak urodzajna, że w czasie pierwszej wojny szef departamentu transportu, generał Gronau, wydał zarządzenie, aby wagony, które wiozły zaopatrzenie na front, nie wracały puste. Ponieważ nie zawsze można je było napełnić zbożem, cukrem lub innym wartościowym materiałem, więc nieraz pociągi wracały wypełnione urodzajną glebą, którą użyźniano niemieckie piaski. Jak spotka się z synem, to mu poradzi, by nie zawracał sobie głowy jakimś polskim kilkusethektarowym gospodarstwem i żeby poczekał i w odpowiednim czasie złożył wniosek o przyznanie mu kilku czy kilkunastu tysięcy hektarów urodzajnej gleby w Rosji. Będzie mógł tam sobie postawić taki pałac, jaki mu się spodoba i będzie miał zabezpieczenie nie tylko dla siebie, ale i dla przyszłych pokoleń. Matka lotnika wtrąciła, że byłoby to korzystniejsze i nie trzeba by było pozbawiać kogoś jego własności. Jej mąż natomiast uważał, że wywłaszczenie Polaków jest zgodne z prawem wojennym. Gdy ktoś przegrał wojnę musi za to zapłacić. Fuhrer nie chciał wojny, ale Polakom wydawało się, że jak mają czterdzieści pułków kawalerii, to rano wsiądą na koniki, wezmą do rąk szabelki i już wieczorem będą w Berlinie. Głupota została ukarana: jak szybko wojnę rozpoczęli, tak samo szybko ją przegrali. Fuhrer nie może dopuścić do tego, żeby zabici nie zostali pomszczeni, a ranni wynagrodzeni. Oby Bóg Wszechmogący udzielił zdrowia i długich lat życia naszemu kochanemu Fuhrerowi, który tak o nas dba – westchnęła matka lotnika. Jej mąż mówił dalej, że są już gotowe plany budowy czterotorowej linii kolejowej Berlin-Moskwa-Tokio, po torach wewnętrznych pędziły będą ekspresy, a po zewnętrznych – pociągi osobowe i towarowe. Z pięknem Kaukazu nie można porównać żadnej części południowej Europy. Będą tam tworzone ośrodki lecznicze, wypoczynkowe i rozrywkowe. Liczebność ludności miejscowej będzie utrzymywać się na takim poziomie, jaki będzie potrzebny Niemcom. Naraz usłyszałem, że młody człowiek powiedział coś o Włoszczowej. Ponieważ kiedyś tam mieszkałem przestałem słuchać rozmowy Niemców i zainteresowałem się tym, co o Włoszczowej mówią młodzi.
„Ja nie mieszkam we Włoszczowej” – powiedziała dziewczyna.
„Jest ona najbliższą stacją kolejową, a my mieszkamy w Nieznanowicach, gdzie mój tatuś jest leśniczym”.
„A jak brzmi pani nazwisko?”
„Olszewska”
„Dokładnie nie wiem jak daleko jest od Włoszczowej do Nieznanowic. Będzie chyba kilkanaście kilometrów. Czy ktoś po panią wyjedzie?”
”Nikt nie wie, że przyjeżdżam, więc nikt po mnie nie wyjedzie”.
„Ja pani pomogę załatwić przejazd do Nieznanowic”.
„A dlaczego pan?”
Młody człowiek podał jej jakąś legitymację. Dziewczyna popatrzyła na nią i oddała.
„To pan jest tajniakiem?”
„Może mnie pani tak nazywać”.
„A skąd tak dobrze mówi pan po polsku?”
„Bo byłem nauczycielem”.
„W Polsce?”
„Tak”.
„Jeżeli pan był polskim nauczycielem, a teraz jest pan niemieckim tajniakiem, to jest pan świnia”.
„Widzi pani, są różne okoliczności, więc człowiek musi się do nich przystosować”.
Mówił coś jeszcze, ale nie dosłyszałem.
„Może pan mówić co się panu podoba, ale mnie pan nie przekona. Po mojemu to jest pan świnia”.
Pociąg zatrzymał się na stacji. On sięgnął po walizkę.
„Niech się pan nie trudzi, ja sobie z walizką poradzę, a z tajniakiem nie chcę mieć nic do czynienia” – powiedziała dziewczyna sięgając po walizkę. On był silniejszy i zdjął bagaż. Wyszli razem. On niósł dużą walizę, ona – małą walizeczkę. Ja skierowałem się w stronę miasta, a oni na inny peron.

W Łodzi zatrzymałem się na jeden dzień, po czym udałem się w dalszą drogę i do Poraja dojechałem bez żadnych trudności. Był już koniec października, a może początek listopada, gdy udałem się do Włoszczowej. Na linii kolejowej Częstochowa – Katowice był normalny ruch pasażerski i z Poraja do Częstochowy przyjechałem bez kłopotu. Natomiast na linii Częstochowa – Kielce kursowały tylko pociągi towarowe. Na stacji spotkałem znajomego pułkownika armii carskiej Pawłowa, który pełnił tam jakąś funkcję. Od niego dowiedziałem się, że wkrótce będzie pociąg do Kielc wiozący Polaków wysiedlonych z Gdyni i że do Włoszczowej mogę tym pociągiem dojechać. Wkrótce istotnie nadszedł bardzo długi zestaw zamkniętych wagonów towarowych. Pawłow poszedł ze mną do żołnierza z eskorty i polecił mu zabrać mnie do Włoszczowej. Żołnierz otworzył najbliższe drzwi i powiedział, że mogę wejść. Podszedłem do wagonu i natychmiast cofnąłem się, gdyż poczułem straszliwy smród. Miałem zamiar zrezygnować z jazdy, gdy naraz usłyszałem kilka głosów: „Panie doktorze, niech pan wejdzie!” Zajrzałem do wagonu. Byli tam moi gospodarze z ulicy Szczecińskiej w Gdyni. Wsiadłem do wagonu. Po niedługim postoju pociąg ruszył. Dowiedziałem się, że tego samego dnia, w którym opuściłem Gdynię, Niemcy zabrali wszystkich Polaków z ulicy Szczecińskiej i zaprowadzili ich do Kacka. Tam trzymali ich w nieopalonych barakach i coraz to przyprowadzali następnych z Gdyni i okolicy. Dwa dni temu załadowano ich do wagonów i dopiero dzisiaj na chwilę otworzono drzwi. Gonią już ostatkiem sił. Nie wiedzą, dokąd jadą i jak długo będzie trwała ich męczarnia. Powiedziałem, że jadą do Kielc. To dało im trochę nadziei, że może już wkrótce wyjdą na świeże powietrze. Gdybym nie wyjechał z Gdyni w piątek – trzynastego, czekałby mnie podobny los.

W Jastarni byłem w maju 1984 roku. Wybudowano tam wiele domów, że awansowała do rangi miasta. Było to jeszcze przed sezonem, a pojazdami, której najczęściej na ulicy widziałem – były wozy asenizacyjne, wywożące nieczystości gdzieś poza teren półwyspu.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.