M/s Piłsudski

M/s Piłsudski i m/s Batory – fotografia z lat 30tych.

M/s Piłsudski i m/s Batory – były zaprojektowane jako statki bliźniacze. Jednak po wykończeniu nie były identyczne. M/s Piłsudski, który był wykończony o rok wcześniej, ujawnił w czasie pierwszych rejsów szereg błędów konstrukcyjnych, których uniknięto w trakcie wykańczania m/s Batorego. Dzięki temu ten ostatni statek był lepiej przystosowany do żeglugi po burzliwym Morzu Północnym i Atlantyku i dlatego skierowany został do obsługi linii Gdynia – Nowy Jork.

M/s Piłsudski odbywał również w ciągu roku po parę podróży z Gdyni do Nowego Jorku, ale większość stanowiły rejsy wycieczkowe. Bazą m/s Piłsudskiego latem była Gdynia, skąd pływał do portów skandynawskich i zachodnio-europejskich. Zimą pływał zaś z Nowego Jorku do wysp Morza Karaibskiego oraz do Ameryki Środkowej I Południowej. Pasażerowie wycieczek amerykańskich byli na ogół ludźmi zwykłymi, mówiącymi do siebie przeważnie po imieniu. Od czasu do czasu tylko słyszało się „mister”, a bardzo rzadko „dok”, czyli doktor. Wśród pasażerów polskich mało kto był bez tytułu. Na każdym kroku słyszało się „panie doktorze”, „panie dyrektorze”, „naczelniku”, „kierowniku”, „inżynierze” itp. Odnosiło się wrażenie, że nie wypada do kogoś powiedzieć „panie” bez tytułu. Pewien poseł powiedział do mnie:
„Zazdroszczę panu, że może pan pływać na Panu Marszałku Piłsudskim”. Osoby utytułowane bardzo sobie swoje tytuły ceniły i upominały się o nie, gdy się te tytuły pomijało. Mnie dwie osoby zwróciły uwagę, że im się tytuł należy i ciekawe, że obie w ten sam sposób.
„Panie doktorze, w których godzinach bywa pan w izbie przyjęć?”
„W izbie przyjęć bywam w takich to, a takich godzinach, ale ponieważ jestem na statku stale, więc jeśli coś panu dolega, to proszę się do mnie zwracać o każdej porze.”
„Ależ panie doktorze. Proszę nie robić dla mnie żadnego wyjątku. Wprawdzie jestem starostą, ale proszę mnie traktować jak każdego innego pasażera, bardzo proszę”. Drugim pasażerem, który też nie chciał robienia wyjątków w stosunku do własnej osoby, był senator.

Panie miały bardziej urozmaicone sposoby zwracania uwagi na ważność swojej osoby. Jedna na przykład, zaraz po wejściu na statek i zapoznaniu się ze swoją kabiną, ruszyła w stronę biura intendenta krzycząc na cały głos:
„Gdzie jest intendent?”
„Ja nie pozwolę kpić z siebie. Pan minister obiecał mi kabinę z widokiem na morze, a oni mi dali z widokiem na jakieś budy”.
„Kto z panów jest intendentem? – spytała ostro, gdy przyszła do biura, w którym urzędował wraz z asystentem intendent.
„Ja jestem – odpowiedział intendent Jasiński – czym mogę pani służyć?”
„Pan minister obiecał mi kabinę z widokiem na morze”.
„A który numer kabiny pani otrzymała?” Podała numer kabiny.
„Tak, to jest kabina zewnętrzna”.
„Co z tego, że zewnętrzna, kiedy jest z widokiem na jakieś budy, a pan minister zapewniał mnie, że widok będzie na morze”.
„Tak się stanie, gdy tylko wypłyniemy na pełne morze”
„Ach, tak” – powiedziała i po sakramentalnym „przepraszam” odeszła już cicho. Nie wypadło to mądrze, ale za to ileż to osób usłyszało, jaka ona jest ustosunkowana. Inna pani opalała się zbyt intensywnie i przypiekła sobie skórę. Dałem jej jakiś krem i poradziłem, by przez kilka dni unikała słońca.
„Ależ panie doktorze, ja przyjechałam z ministerstwa, więc muszę się opalać”. Jeszcze inna, tym razem dziewczę, skarżyła się, że nie może chadzać na bale w Piotrkowie Trybunalskim, gdyż chodzą tam na nie jakieś kupcówny czy adwokatówny.

Minister B. na jednej z wycieczek narzekał, że załoga traktuje go jak zwykłego pasażera, a on bądź co bądź, jest ministrem. Ponieważ narzekanie nie dawało żadnego rezultatu, więc udał się do starszego ochmistrza Cheromińskiego i powiedział, że sobie nie życzy, aby ktokolwiek zatrzymywał się w korytarzu w pobliżu jego kabiny. Ochmistrz podał do wiadomości wszystkich członków załogi hotelowej, że w kabinie tej a tej – mieszka minister B. i że nie życzy on sobie, aby ktokolwiek zatrzymywał się na korytarzu w pobliżu jego kabiny. Jeżeli więc zauważą, że ktoś się tam zatrzymał, mają go prosić uprzejmie, aby przeszedł gdzieś dalej. Wszyscy członkowie załogi hotelowej polecenie to otrzymali, lecz nie wszyscy znali pana ministra. Któregoś dnia – pan minister spotkał w pobliżu swej kabiny znajomą panią i wdał się z nią w rozmowę. Zauważył to jakiś steward, podszedł do nich i poprosił, aby przeszli trochę dalej, gdyż w tej kabinie mieszka jakiś palant z ministerstwa, którego strach oblatuje, gdy zauważy, że ktoś się tutaj zatrzymał. Minister zażądał surowego ukarania stewarda, niestety nie potrafił powiedzieć, który z nich był winowajcą. Na statku wszystko roznosi się szybko, więc i o tym wkrótce cały statek wiedział. Stewardowi uszło to bezkarnie, a pan minister do końca podróży znany był jako „palant z ministerstwa”. W kilka miesięcy później spotkałem w Warszawie znajomego, który nie brał udziału w opisywanej wycieczce, ale wiedział, że „palant z ministerstwa” i minister B. to jedna i ta sama osoba.

W czasie innej podróży dobrze już starsza pasażerka przedstawiła mi się jako matka mojego kolegi – Kazika P. Kazik był w moim wieku, w gimnazjum byliśmy w tej samej klasie, a w wojsku w tym samym szwadronie. Matki jego jednak nigdy nie widziałem. Teraz pani P. mówiła:
„Znałam pana doktorze, jak pan doktór był jeszcze taki maleńki” – i rozłożyła ręce na odległość około pół metra.
„Jak rodzice pańscy przyjeżdżali do Sulejowa, to zostawiali pana doktora u mnie, a jak się pan doktór darł, to przystawiałam pana doktora do piersi i od razu pan doktór się uspokajał”.

Na ogół wycieczki europejskie były bardzo spokojne, na statku nie było poważniejszych zachorowań ani wypadków, nawet choroba morska rzadko komu dokuczała. Jedyny poważniejszy wypadek zdarzył się na lądzie, gdy w ogrodzie zoologicznym jeden z pasażerów chciał pogłaskać krokodyla i ten zmiażdżył mu dłoń.

W pracy na Piłsudskim. Rok 1936.

Podczas wycieczek amerykańskich niektórzy członkowie załogi przemycali z tropików do Nowego Jorku papugi i małpki, których niekontrolowany przewóz do Stanów był zabroniony. Parę razy tak zwana „czarna brygada” szukająca na statku kontrabandy znajdowała te stworzenia ukryte w takich miejscach, że nie można było ustalić, kto je tam ulokował. Nie wiadomo też było kogo za to ukarać. Wreszcie noga się podwinęła asystentowi intendenta. Pokazał on swoją małpkę jednej z pasażerek. Pasażerka chciała ją kupić, lecz asystent odradził jej to twierdząc, że nie otrzyma zezwolenia małpki na ląd.
„A jeżeli otrzymam?” – zapytała
„To wtedy sprzedam”. Pasażerka telegraficznie poprosiła swojego narzeczonego o wyrobienie takiego dokumentu, o czym asystent nie wiedział. Po przyjeździe do Nowego Jorku, gdy jeszcze nie wszyscy pasażerowie zdążyli opuścić statek, zjawił się narzeczony z pracownikiem kwarantanny, a pasażerka poprosiła o małpkę. Asystent zaczął się wypierać, że żadnej małpki nie miał i nikomu nie pokazywał. Pasażerka obraziła się, że robi z niej wariatkę, uczyniło się zamieszanie, wreszcie asystent małpkę przyniósł. Okazało się, że jest to małpka inna. Sprawa oparła się o kapitana. Ten kazał przynieść właściwą małpkę, ale okazało się to niemożliwe, bo zwierzątko już było na lądzie. Znaleziono ją na Long Island i zabrano na kwarantannę. W następną podróż asystent już nie pojechał.

Drugą ofiarą przepisów sanitarnych był wicedyrektor Linii Gdynia-Ameryka w Nowym Jorku, pan K., który wraz z żoną wybrał się na jedną z wycieczek. W czasie postoju w Trynidadzie stwierdziłem u niego dyzenterię amebową i poradziłem mu, aby powrócił do Nowego Jarku samolotem. W przeciwnym razie będę musiał go izolować w szpitalu zakaźnym i meldować w każdym porcie, że mam na statku chorobę zakaźną. A portów mieliśmy przed sobą jeszcze kilka. Pan K. oświadczył, że statku nie opuści i na izolację się nie zgodzi. Kapitan zapytał mnie, czy nie można by było izolować pana K. w jego własnej kabinie. Powiedziałem, że zasadniczo można, ale pod warunkiem, że pan K. zgodzi się kabiny nie opuszczać i nikogo w niej nie przyjmować. Co zaś do jego żony, to albo trzeba będzie przenieść ją do innej kabiny, albo ryzykując zakażenie się, może zostać z mężem. W tym ostatnim przypadku również nie będzie jej wolno opuszczać pomieszczenia. Na taką izolację państwo K. zgodzili się. Wieczorem, gdy byliśmy już w morzu, kapitan zakomunikował mi, że pani K. poszła na dancing. Powiedziałem, że w takim razie pana K. musimy izolować w szpitalu zakaźnym. Poszliśmy z kapitanem do pana K., by go o tym poinformować. K. powiedział, że jego żona nie zastosowała się do naszej poprzedniej umowy, gdyż on sobie tę sprawę przeanalizował i doszedł do wniosku, że nie musi być izolowany. Wtedy kapitan zapytał mnie, czy jestem pewien, że jest to dezynteria amebowa.
„Tak” – dopowiedziałem.
„Czy to jest choroba zakaźna?”
„Tak”.
„Czy pan dyrektor musi być izolowany?”
„Tak”.
„W takim razie panie dyrektorze będzie pan izolowany”.
„Ja jestem wicedyrektorem Linii i ja się nie pozwolę izolować”.
„Nie, panie dyrektorze. Ja jestem kapitanem statku i czuję się w obowiązku poinformować pana, że przepisy sanitarne obowiązują wszystkich, nie wyłączając dyrektora Linii i pan będzie izolowany. Jeżeli pan dyrektor nie przejdzie do szpitala dobrowolnie, to wezmę sześciu marynarzy, którzy pana dyrektora przeniosą. Sądzę jednak, że pan dyrektor zmieni zdanie i zaoszczędzi nam zbiegowiska”.
„Dobrze, pójdę, ale w Nowym Jorku porozmawiamy”.
„Bardzo chętnie” – odpowiedział pan kapitan. Nie wiem jaką rozmowę miał kapitan w dyrekcji. Mnie dyrektor Kutyłowski powiedział, że gdybym był przymknął jedno oko na dyzenterię, to prawdopodobnie nic złego by się nie stało. Ale o to, że nie przymknąłem, Linia nie może mieć do mnie pretensji. Pana K. już więcej nie widziałem.

W tropikach.

W większości portów Morza Karaibskiego do zbliżających się statków wycieczkowych wypływają na spotkanie łódki z trzema, czterema chłopcami. W pobliżu portu statki płyną znacznie wolniej i łódki mogą im dorównywać w szybkości. Gdy łódki znajdują się w pobliżu statku, pasażerowie zaczynają rzucać do wody drobne monety, a chłopcy skaczą i nurkują za nimi, czasami nawet dość głęboko. Gdy statek zmniejszy szybkość jeszcze bardziej, pojawiają się przy nim łódki ze sprzedawcami tanich pamiątek, takich jak naszyjniki z różnego rodzaju nasion, kapelusze, koszyki itp. Handel odbywa się w ten sposób, że kupujący wybiera jakiś przedmiot, sprzedający podaje cenę i jeżeli zostanie ona zaakceptowana, to rzuca kupującemu koniec liny, do której przymocowany jest koszyczek z wybranym towarem. Kupujący wciąga koszyczek do góry, wyjmuje zakup, wkłada pieniądz i opuszcza w dół. Dobijanie do nabrzeża, cumowanie statku, załatwianie formalności portowych zajmuje sporo czasu i wtedy trwa handel. Jak tylko wszystkie formalności zostaną załatwione, można wyjść na ląd. Pasażerowie spieszą do wyjścia, handel kończy się i łódki odpływają.

Wycieczki zwykłe rozpoczynały się od St. George na Bermudach, gdzie spędzaliśmy Święta Bożego Narodzenia. Atrakcją Bermudów jest łagodny klimat. Przyjeżdża tam sporo angielskich młodożeńców, by spędzić miodowy miesiąc. Inne atrakcje – to podziemne groty, plantacje lilii, z których wyrabia się perfumy i zarośla oleandrowe, wydzielające w czasie kwitnienia odurzający zapach. W tym czasie na Bermudach były tylko trzy samochody. Jeden – gubernatora, drugi – straży ogniowej i trzeci – pogotowia ratunkowego. Poza tym była tam też kolej wąskotorowa, pojazdy konne i dużo rowerów. W czasie pierwszego postoju sześciu członków naszej załogi zeszło na ląd i gdy zobaczyli rowery stojące na specjalnych stojakach, nie pilnowane przez nikogo, uważali, że mogą z nich skorzystać. Tak też zrobili. Nie wiem jak długo ich wycieczka trwała. Skończyło się na tym, że policja ich wytropiła i ulokowała w areszcie. Sierżant policji, nie zastawszy kapitana, poszedł do intendenta, aby zawiadomić go o aresztowaniu członków załogi i mającej się odbyć w dniu następnym rozprawie sądowej za kradzież rowerów. Ponieważ tego samego dnia odpływaliśmy, więc pozostawienie ich na wyspie wiązało się z wieloma kłopotami. Dlatego intendent chciał zapłacić karę, aby mogli być zwolnieni z aresztu przed odpłynięciem statku. Sierżant obstawał, że za kradzież każdy musi być ukarany i od tej kary nie można wykupić się za żadną sumę. Byłem w tym czasie u intendenta, więc powiedziałem, że oni na pewno nie chcieli tych rowerów ukraść tylko, że zachowali się głupio, zaś najlepiej trafiającą do mózgów głupców karą jest chłosta. Sierżant roześmiał się.
„Ja też tak myślę – powiedział – ale chłosty u nas stosować nie można”. Powiedziałem, że szkoda, bo to zaoszczędziłoby nam wielu kłopotów. Sierżant pomyślał chwilę, po czym zapytał, o której godzinie statek odpływa. Intendent podał godzinę.
„Pozostawienie ich na wyspie to duży kłopot dla nas i dla was” – powiedział sierżant.
„W takim razie będzie miał pan swoich ludzi przed odpłynięciem statku”. Istotnie, o oznaczonej godzinie sześciu aresztantów znalazło się tuż przy trapie. Musieli poruszać się niezwykle, gdyż marynarz przy trapie zapytał: „Co wy tak sztywno idziecie?”
„Cholera niech weźmie tutejsze rowery” – padła odpowiedź. „Pojeździliśmy na nich po wyspie i nabiliśmy sobie dupska”.

Z Bermudów zwykle płynęliśmy do Hawany, gdzie naszym Konsulem Honorowym był tamtejszy adwokat Miquelo Bolanios, lat około trzydziestu, człowiek obdarzony poczuciem humoru, beztroski i bardzo towarzyski. Gdy spotkaliśmy się po raz drugi nazwał mnie „amigo” i zaproponował, byśmy mówili sobie po imieniu. Poznałem dość dużo jego znajomych, którzy zaraz po zapoznaniu, oświadczyli, że skoro jestem przyjacielem Miquela, a on sam jest ich przyjacielem, to oni uważają mnie również za swojego przyjaciela. Podawali przy tym swoje imiona, by mówić do nich po imieniu. Wszystkie imiona były podawane w formie skróconej albo zdrobniałej. Forma zdrobnienia od Miquelo brzmi Miqueliko, a skrócona – Liko, tak samo Adolfo – Fiko, Arminda – Dika, Ofelia – Lika, a Wincenty – Tiko. Byłem zaproszony do paru domów w Hawanie i w każdym pan domu deklamował: „Mój dom jest Twoim domem”. W jednym domu byłem nawet kilka razy, ale poznałem w nim tylko jeden pokój. Dom stał w ogrodzie otoczonym wysokim murem i tak był usytuowany, że do ogrodu nie można było zajrzeć. Parę razy, oprócz domowników, spotkałem tam kilka zaprzyjaźnionych osób ani razu nie dostrzegłem, by któraś z nich przeszła do innego pomieszczenia, albo żeby komuś zaproponowano obejrzenie ogrodu. Odniosłem więc wrażenie, że dla gości przeznacza się tam jedno bardzo reprezentacyjne pomieszczenie. Dalsza część domu jest chroniona przed wtargnięciem intruzów. „Mój dom jest twoim domem” jest tylko formułą grzecznościową.

Z konsulem spotykałem się poza konsulatem, ale raz poprosił mnie, bym przyszedł do konsulatu, gdyż musi mi coś pokazać. Rzeczą, którą musiałem zobaczyć była podarowana przez władze polskie armatka, dość ciężka, duża, cała z mosiądzu, podobna do haubicy austriackiej z czasów pierwszej wojny światowej. Można z niej było strzelać, ale on jeszcze nie strzelał, gdyż dostał ją dopiero kilka dni temu. Czekał też na mój przyjazd, abyśmy pierwszego strzelania próbowali razem. Otworzył zamek, nasypał miarkę czarnego miałkiego proszku, potem wlał miarkę bezbarwnego płynu, zamknął zamek, poczekał jakiś czas, potem skierował lufę w otwarte okno i pociągnął za spust. Rozległ się huk, że aż tynk posypał się ze ścian i sufitu. Tak go to rozbawiło, że strzelił jeszcze cztery razy. Gdy po pewnym czasie wyszliśmy z biura konsulatu na korytarzu stał oficer policji, kilku policjantów z gotowymi do strzału rewolwerami. Oficer podszedł do nas, zasalutował i zapytał, czy nie stało się coś złego.
„Nie, wszystko w porządku”.
„Słyszałem strzały!”
„Ach, to taki polski zwyczaj, że w każdym konsulacie jest armatka, aby ich salutem witać ważne osoby, które przyjeżdżają z kraju. Ponieważ obecny tu senator przyjechał z Polski, należy mu się salut, więc go zgodnie z polskim zwyczajem przywitałem”.
„To w konsulacie jest armata?”
„Oczywiście”.
„Prawdziwa?”
„Tak, prawdziwa, tylko małego kalibru”. Gdy wyszliśmy z domu stwierdziliśmy, że cały dom otoczony jest przez policję.

Hawana, Kuba. Na długo przed nastaniem Castro.

W Hawanie w planach rejsu następował zwykle Kingston na Jamajce. Kingston leży nad zatoką, która kiedyś podobno była lądem. Pewnego dnia ląd zapadł się i powstała zatoka. Dowodem na to, że wydarzenie to miało naprawdę miejsce jest fakt, że jeszcze do tej chwili w czasie sztormowej pogody słychać dźwięk dzwonu zanurzonego pod wodą kościoła. W Kingstonie byłem kilka razy, lecz zawsze w czasie bezwietrznym i bicia dzwonu nie słyszałem. Raz spotkaliśmy tam stojący w zatoce statek towarowy z żółtą flagą, co oznaczało, że jest na nim choroba zakaźna. Od lekarza portowego dowiedziałem się, że to była dżuma. Gdy przybiliśmy do Kingstonu po upływie około trzech tygodni, statek stał tam jeszcze w dalszym ciągu. Jak mnie poinformował lekarz portowy, przez ten czas były na statku nowe zachorowania. Położenie załogi tego statku było straszne, bo nie dość, że słońce praży, wilgoć powietrza duża, pokład rozpalony, kabiny duszne, klimatyzacji brak, to jeszcze nie wiadomo, jak wystrzegać się zakażonej pchły, która może ukąsić w każdej chwili. Preparat DDT w tym czasie nie był jeszcze znany, a inne środki były mało skuteczne.

Podczas jednego pobytu w Kingstonie, tamtejszy agent okrętowy przywiózł strzelby i pieska i zaproponował mnie, intendentowi Jasińskiemu, starszemu oficerowi Mieszkowskiemu i starszemu mechanikowi Milewskiemu, byśmy pojechali z nim na polowanie na krokodyle. Starszy mechanik i starszy oficer powiedzieli, że im krokodyle żyjące na Jamajce nie przeszkadzają, więc i oni nie muszą ich niepokoić. Agent przyznał się, że i on nie jest wielkim zwolennikiem polowania, ale ponieważ w niektórych folderach jako jedną z atrakcji na Jamajce wymienia się polowanie na krokodyle, on myślał, że sprawi nam przyjemność organizując tę atrakcję. Jednocześnie sam zorientuje się, gdzie się poluje i jakie są warunki polowania. Jak poinformowano agenta okrętowego, miejsca, w których można polować znajdują się około 20 mil od Kingstonu, co nie jest zbyt daleko. Ja z intendentem powiedzieliśmy, że jeżeli on chce polować, to my chętnie z nim pojedziemy w roli kibiców, po prostu dlatego, żeby się przejechać i poznać tutejszy krajobraz. Pojechaliśmy. Droga była gładka, raczej wąska, pełna zakrętów i pięknych widoków. Nie można było jechać szybko, upłynęło więc sporo czasu, zanim pokonaliśmy te dwadzieścia kilka mil. Zatrzymaliśmy się przy mostku nad przecinającym drogę niewielkim strumieniem. Agent wziął strzelbę i pieska i ruszył w dół strumieniem, my podążaliśmy w pewnej odległości za nim. Po przejściu około 200-300 metrów znaleźliśmy się nad rozległym rozlewiskiem, na którym tu i ówdzie sterczały niewielkie wysepki porośnięte bujną roślinnością. Wydawało nam się, że jest to bardzo dobre miejsce dla krokodyli. Zaczęliśmy obchodzić rozlewisko, gdy usłyszeliśmy szczekanie pieska i plusk wody. Byliśmy pewni, że to krokodyl, podeszliśmy bliżej. Okazało się, że to byli trzej czarni chłopcy w wieku 10-12 lat. Starali się koszykiem łowić ryby.
„Czy widzieliście krokodyle?” – zapytał agent.
„Co to są krokodyle?” – zapytał jeden z chłopców
„To takie duże jaszczurki”.
„Może to są kajmany?”
„Tak, kajmany!”
„Nie, nie widziałem, ale mój ojciec widział i mówił, że dawniej było ich tu dużo”.
„A czy wiesz, gdzie są kajmany?” Chłopiec podał nazwę jakiejś miejscowości, gdzie podobno jest ich bardzo dużo. Agent powiedział, że do tej miejscowości jest jakieś 15 mil, ale skoro już jesteśmy tutaj, to pojedziemy tam i przekonamy się, czy nie jest tam przypadkiem tak samo, jak tutaj. Przyjechaliśmy w pobliże wymienionej miejscowości, spotkaliśmy tam chłopca przeprowadzającego kozę. Agent zapytał go, czy widział kajmany.
„Co to jest kajman?”
„To taka duża jaszczurka”.
„Duża jaszczurka?” To może aligator?”
„Tak, aligator!”
„Nie, Nie widziałem”.
„A twój ojciec widział?”
„Tak, ojciec widział!” I mówił, że dawniej było ich bardzo dużo, ale teraz już ich nie ma.
„A gdzie są?” Chłopiec podał nazwę innej miejscowości, o której agent nie słyszał. Wobec tego zawróciliśmy. Agentowi było przykro, że się dokładnie nie dowiedział przedtem, gdzie znajdują się krokodyle, ale obiecał, że w najbliższym czasie postara się wyjaśnić tę sprawę, aby w przyszłości nie wprowadzać w błąd kogoś innego, bardziej chętnego do polowania niż my.

Po przyjeździe do Nowego Jorku poszedłem do biblioteki i dowiedziałem się, że krokodyle były kiedyś na Jamajce, ale wyginęły dość dawno. Również w Kingstonie, w czasie, gdy pasażerowie zeszli na ląd, poszedłem na pokład, by popatrzeć na port. Nagle usłyszałem:
„Mister, marzyłem o panu!” Popatrzyłem w kierunku, z którego dochodził ten głos. Niedaleko statku stała łódka, w której siedziała stara Murzynka i trzymała w ręce jakiś koszyczek. Patrzyła niewątpliwie na mnie i kontynuowała swoją przemowę:
„Wiele nocy i dni marzyłam o panu, że pan kiedyś przyjedzie i kupi ode mnie ten koszyczek za 25 centów”. Co miałem zrobić? Kupiłem ten koszyczek.Kingston i Hawana były w programie każdej wycieczki. Następne porty, jakie odwiedzaliśmy to były: albo Post od Spoin na Trynidadzie, albo Fort de France na Martynice, albo San Juan na Portorico, które odwiedzaliśmy częściej niż inne porty, odwiedzane jedno lub dwukrotnie. Portorico było w tym czasie przed referendum, w którym jego ludność miała wypowiedzieć się, czy chce całkowitej niezależności od Stanów, czy też nie. Stany w tym czasie potraktowały Portorico jako państwo już niezależne i nałożyły cło na jego produkty. Na Portorico zapanowało bezrobocie, a plantacje cytrusów, bananów, ananasów i innych roślin zarosły zielskiem, gdyż nie było zbytu na ich plony. Ogromna większość mieszkańców opowiedziała się przeciw niezależności.

Na Portorico niektórzy członkowie naszej załogi oglądali mecz bokserski pomiędzy sternikiem „Piłsudskiego” Sułowskim a marynarzem amerykańskim. Sułowski wracał z miasta, a ponieważ było gorąco, zdjął marynarkę, przerzucił ją przez ramię i przytrzymując ją za wieszak, szedł bez pośpiechu. Był już przy statku, gdy zza stojącego obok okrętu wojennego Marynarki Amerykańskiej wyskoczyła gromada marynarzy i biegła w stronę miasta. Jeden z nich potrącił Sułowskiego.
„Uważaj” – powiedział Sułowski. Marynarz zatrzymał się.
„Co powiedziałeś?”
„Powiedziałem, żebyś uważał”. Marynarz podszedł do niego, zawinął rękawy bluzy i był gotów do walki. Inni marynarze też się zatrzymali i otoczyli ich kołem. Sułowski bez pośpiechu oddał marynarkę jednemu z nich, zawinął rękawy koszuli i stanął przed przeciwnikiem.
„Gotów?” – zapytał Sułowski.
„Gotów” – odpowiedział marynarz. Marynarz zamachnął się. Celował w szczękę, ale chybił. Sułowski też się zamachnął, też celował w szczękę, tylko że nie chybił. Przeciwnik upadł na ziemię nieprzytomny. Jego koledzy przyjęli to rzęsistymi oklaskami. Jeden z marynarzy zaczął liczyć. Doliczył do czterech, kiedy leżący usiadł, uśmiechnął się, obmacał szczękę, podniósł się powoli i powiedział:
„No drudge” /nie mam urazy/. Następnie wyciągnął rękę do Sułowskiego. Przeciwnicy uścisnęli sobie dłonie, znów rozległy się oklaski. Sułowski odebrał swoją marynarkę, wszedł na statek, a marynarze pobiegli w stronę miasta.

Inne wydarzenie, które i ja oglądałem, było mniej sportowe. Portorykańczycy obchodzili jakąś rocznicę zwycięstwa Hiszpanów nad Holendrami. Na obszernym placu przed fortecą ustawiono ławy dla widzów. Pierwszy rząd przeznaczono dla zaproszonych na tę okazję oficerów ze stojących w porcie statków. W porcie stały statki wycieczkowe różnych bander. Między innymi był także statek holenderski. Z miejsca, na którym siedzieliśmy widać było morze, gdzie pojawiły się żaglowce. Sprawnie przybiły one do brzegu i najpierw wyszła z nich piechota, a potem wyprowadzono duże siwe woły ciągnące armatę. Na lądzie sformowano dość długą kolumnę, która ruszyła w stronę fortecy, gdzie byli Hiszpanie. Niedaleko fortecy ustawiono namiot dla dowództwa. Zaraz artyleria włączyła się do akcji zasypując teren przed fortecą dużą ilością niewielkich czarnych kul, toczących się później po murawie. Po pewnym czasie pojedynek artyleryjski ustał. Piechota otrzymała po kubku jakiegoś płynu, prawdopodobnie alkoholu i ruszyła do ataku. Gdy była już blisko fortecy, Hiszpanie skierowali na nią gęsty ogień swoich strzelb. Wśród atakujących trupy padały gęsto. Prawie tuż przed murami fortecy dowódca piechoty dał sygnał do odwrotu, który odbył się bardzo szybko. Mimo to, nawet w czasie odwrotu kilku uciekających zostało zabitych. Gdy ci, którzy ocaleli znaleźli się przy namiocie dowództwa, nieboszczycy podnieśli się i bez pośpiechu dołączyli do nich. Po tym niepowodzeniu, jeden z oficerów holenderskich podszedł z białą flagą pod mury fortecy i zaproponował Hiszpanom, aby wyznaczyli najlepszego szermierza. Holendrzy też wyznaczą swojego i niech ich walka zadecyduje, do kogo należy zwycięstwo. Po chwili z fortecy wyszedł Hiszpan, Holendrzy też wysłali swojego szermierza i obaj spotkali się w połowie odległości między namiotem dowództwa holenderskiego, a fortecą. Rozpoczął się pojedynek. Obaj przeciwnicy wykazali dużą biegłość w sztuce szermierczej. Po pewnym czasie przewaga Hiszpana stała się widoczna, w końcu przeciwnik został pokonany. Wtedy z fortecy wypadli Hiszpanie i pobiegli w kierunku Holendrów. Ci zostawili swój namiot, woły i armaty i ratowali się ucieczką. Tego było już za dużo dla kapitana holenderskiego statku, który wraz ze swoimi oficerami ostentacyjnie opuścił plac, mimo że widowisko jeszcze nie skończyło się.

Po przybyciu do Fort de France na Martynice, gdy zszedłem na ląd, wydało mi się, że ziemia pode mną porusza się. Ponieważ na morzu był sztorm, statek kołysał się dosyć mocno, więc przypuszczałem, że moje nogi zachowują się tak, jakbym jeszcze był na statku. Gdy wraz z lekarzem portowym, który pokazywał mi miasto, weszliśmy do kawiarenki, nagle stojące tu i tam kieliszki i szklanki zabrzęczały dosyć mocno. Zapytałem co to znaczy.
„A, to nic takiego. Krater tutejszego wulkanu Mont-Pele jest wypełniony płynną lawą. Od czasu do czasu wydobywające się z głębi ziemi gazy powodują falowanie lawy, która uderza o ścianę krateru. W ten sposób powstaje wstrząs ziemi dookoła” – wyjaśnił mój towarzysz. Zapytałem, czy wulkan daje o sobie znać również w sposób mniej przyjemny.
„Ostatnio nie, ale trzydzieści parę lat temu lawa zalała miasteczko Saint Pierre. Zginęli wtedy wszyscy jego mieszkańcy z wyjątkiem jednego, który skazany był na dożywocie więzienne i przebywał w celi, do której lawa już nie dotarła”.

Wieczorem niebo i przepływające po nim chmury na dużej przestrzeni zabarwione były na kolor czerwony. Niektórzy pasażerowie uważali to za piękny widok, inni za groźny. Byli nawet tacy, którzy chcieliby opuścić wyspę natychmiast i pytali, dlaczego statek nie odpływa, skoro wyznaczona godzina już minęła. Opóźnienie spowodowane było tym, że kotwica zaczepiła się o coś i nie można jej było podnieść. Manipulowanie statkiem przez jakiś czas nic jednak nie pomogło i trzeba było ją odciąć.

Do Port of Spain dojazd był niedogodny, gdyż trzeba było zatrzymywać się daleko w morzu i dopływać do brzegu motorówkami, omijając mielizny. Parę z nich wystawało nad poziom wody, tworząc niewielkie wysepki, na których wysiadywały pelikany. Mimo tej niedogodności zawijało tam sporo statków wycieczkowych, zwłaszcza na krótko przed końcem karnawału. Wtedy to odbywały się przygotowania do parady karnawałowej, po których na stępowała ta bardzo kolorowa parada. Atrakcją Trynidadu jest asfaltowe jezioro około 60 mil od Port of Spain. Droga do niego prowadząca wśród bujnej roślinności tropikalnej jest malownicza. Natomiast oglądanie samego jeziora sprawia zawód, gdyż jest to około czterdziestu hektarów martwej przestrzeni, przypominającej wyglądem torfowisko. Atrakcją Port of Spain jest ogród botaniczny. Miejscowy przewodnik pokazywał drzewo, które nie jest atakowane przez żadne pasożyty, ponieważ na najmniejsze nawet skaleczenie reaguje wytworzeniem gazu, który zabija jego sprawcę. Na drzewie tym pasożytów istotnie nie widziałem. Drzewo hebanowe można było natomiast nie tylko widzieć, ale i słyszeć. Jego liście po prostu uginały się pod ciężarem uwijających się po nich mrówek, powodujących słyszalny szelest. Podobno dzieje się tak dlatego, że na liściach hebanu rozwija się pasożyt będący przysmakiem mrówek. Liście te były ciemnozielone, ale prawie wszystkie były mniej lub bardziej pozwijane, co świadczyło, że coś im dolega. Można było zobaczyć tam drzewo cynamonowe, kalabasy o owocach podobnych do dyni, dzikie pomarańcze o niejadalnych, małych i kwaśnych owocach, podobną do wyki wanilię i wiele innych drzew, krzewów i kwiatów.

Fort de France, na niedaleko położonej Martynice, z nastaniem wieczoru miał zapalone liczne światła, na ulice wylegały tłumy, a kawiarenki i bary zapełniały się. W Port of Spain z nastaniem wieczoru słabo oświetlone, a niektóre nawet wcale nie oświetlone ulice stopniowo pustoszały. Tylko od czasu do czasu widziało się jakiegoś przechodnia. Jeżeli był nim osobnik czarny, to odnosiło się dziwne wrażenie, że to idzie samo ubranie, gdyż odzież na ogół była jaśniejsza od twarzy jej właściciela.

M/s Sobieski, na którym autor pływał w 1946r.

W Port of Spain znalazłem się ponownie w roku 1946 i zastałem tam duże zmiany. Miasto rozbudowało się, przybyło sporo barów i kawiarni, wieczorem ulice były jasno oświetlone. Jednak ludzi było na nich mało, a w lokalach tylko nieliczni klienci. Atmosfera w mieście była raczej senna, a dzień także nie było widać żadnego pośpiechu. Sobieski, na którym wtedy pracowałem, został zacumowany przy nabrzeżu, na którym wyrosły magazyny. Obok Sobieskiego zacumowany był niewielki statek towarowy, na który ładowano banany. Nie można powiedzieć, aby ten załadunek odbywał się szybko. Niedaleko statku za ziemi leżało kilkadziesiąt osób płci obojga, jak gdyby nigdy nic sobie nie robiąc z palących promieni słońca. Możliwe, że gdyby w pobliżu był cień, to być może by się w nim skryli, ale cienia nigdzie nie było. Gdy przyjechała ciężarówka z bananami, to pośród leżących podniosło się kilka osób, szły do samochodu, brały po kiści bananów, kładły je na głowę i niosły na statek. U wejścia na statek dostawali tokena. Po jednej kładce wchodzili na statek, oddawali banany, a drugą kładką schodzili. Po rozładowaniu ciężarówki znów kładli się na ziemi. Czasami druga ciężarówka z bananami przyjeżdżała jeszcze przed rozładowaniem poprzedniej. Po dłuższej przerwie znów była rozładowywana jak poprzednia.

Duży ruch panował w Port of Spain, gdy była tam baza amerykańskiej marynarki wojennej. Z odpłynięciem marynarzy ruch bardzo zmalał. Pozostały tylko wyższe ceny na niektóre produkty, jak na przykład na banany, których kiść kosztowała przed wojną 25 centów, a teraz dwa dolary. Pozostał również port, który na pewno przyczyni się do dalszego rozwoju wyspy.

Saint Thomas jest małą wysepką w grupie Wysp Dziewiczych. Ze względu na łagodny klimat i piękne widoki, odwiedza ją sporo statków wycieczkowych. Małe domki rozrzucone na łagodnych zboczach wzgórz wyglądają malowniczo, mają jednak tę niewygodę, że trzeba do nich iść po schodach, w niektórych wypadkach nawet dosyć długich. W jednym z tych domków mieszkała Polka, pani De Lugo, która odwiedziła nasz statek. Od niej dowiedzieliśmy się, że przed paru tygodniami był tam „Dar Pomorza”, który także odwiedziła. W następstwie tej wizyty na „Darze Pomorza” otrzymała od członków jego załogi oryginalnie zaadresowaną kartę z pozdrowieniami: „Saint Thomas, Wyspy Dziewicze, miła pani mieszkająca w domu, do którego schody mają 29 stopni”. Nie przypuszczam, aby listonosz zadał sobie trud liczenia stopni, po prostu wiedział, że pani De Lugo jest jedyną Polką i jeżeli karta jest napisana po polsku, to jest na pewno przeznaczona dla niej.

Curacao jest niewielką wyspą holenderską leżącą w pobliżu Wenezueli. Jej główną atrakcją jest strefa wolnocłowa. W tym czasie obywatelom amerykańskim wolno było wwozić bez cła towary zakupione za granicą na sumę nie przekraczającą 100 dolarów. Niektórzy pasażerowie specjalnie jechali na wycieczkę, by zrobić zakupy w strefie wolnocłowej, w której francuskie perfumy i japońskie jedwabie cieszyły się największym popytem. Sklep Rubinka, który mówił, że pochodzi z Radomia, był licznie odwiedzany przez załogę naszego statku, bo to i porozmawiać można było po polsku, potargować trochę. Kupowali przeważnie jedwabie japońskie, które istotnie były bardzo tanie.

La Guaria – jest jednym z większych portów Wenezueli. W starej części miasta jest parę dziwnych uliczek: wąskich, zabudowanych małymi, ściśle przylegających do siebie domkami, bez okien od strony ulicy. Idąc taką uliczką ma się wrażenie, że jest się w jakimś korytarzu, po obu stronach którego w różnych odstępach znajdują się zamknięte drzwi. Wraz z intendentem, starszym oficerem i starszym mechanikiem, wybraliśmy się na wycieczkę do stolicy kraju Caracas, odległej w prostej linii o 13 kilometrów. Jechaliśmy świeżo oddaną do użytku drogą, o której mówiono, że jest godnym podziwu osiągnięciem drogowców. Jechać jednak trzeba było ostrożnie. Dla przypomnienia kierowcom o konieczności ostrożnej jazdy, ustawiono w jednym miejscu przy drodze na dość wysokim cokole kompletnie rozbity samochód. Jego kierowca nie był dość ostrożny i zleciał z nim z dużej wysokości. Podróż w jedną stronę zajęła nam prawie dwie godziny. Mimo, że nie jechaliśmy szybko, nazbierała się duża ilość kilometrów. Caracas był wówczas niewielką mieściną zabudowaną przeważnie parterowymi lub jednopiętrowymi domami. Z obiektów godnych zwiedzania był domek Bolinara, który obejrzeliśmy zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Poza tym pałac Milaflores, obecnie rezydencja prezydenta Republiki, kościół św. Franciszka, katedra i Capitol, na które popatrzyliśmy z zewnątrz. Przeszliśmy także aleją drzew kauczukowych. Nie zajęło nam to dużo czasu, zaczęliśmy się rozglądać za jakimś przyzwoitym lokalem, w którym można by zjeść obiad.

Przed wyjazdem z La Guira jedna z pasażerek, która była już w Caracas radziła nam wziąć ze sobą kanapki, bo będziemy głodni. Nie bardzo dowierzaliśmy jej, ale ponieważ ochmistrz przygotował nam wałówkę, wzięliśmy ją ze sobą. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że w hotelu Madryt jest dobra restauracja i bardzo dobra kuchnia, kanapki oddaliśmy taksówkarzowi i udaliśmy się do hotelu. Sala restauracyjna była duża, obrusy na stołach i ubranie kelnerów czyste, dość liczni elegancko ubrani goście siedzący przy stolikach. Określenie restauracji jako bardzo eleganckiej odpowiadało prawdzie i byliśmy pewni, że renoma kuchni hotelowej też będzie w pełni uzasadniona. Przypuszczaliśmy, że pani zachęcająca nas do wzięcia wałówki nie wiedziała o istnieniu hotelu Madryt. Zamówiliśmy nieznaną nam z nazwy zupę, jakiej nigdy nie jedliśmy. Pływały w niej ziarnka kukurydzy, fasoli, jakieś owoce, kluseczki, przyprawy. Była dość słona, ostra, niespecjalnie smaczna, ale ogólnie dość dobra. Drugiego dania nie mieliśmy odwagi spróbować, gdyż mięso wyraźnie wydzielało nieprzyjemny zapach. Kelner powiedział nam, że w kuchni mają klatkę z kurczakami i basen z rybami i mogą nam przyrządzić albo jedno, albo drugie. Zrezygnowaliśmy z tego. Napiliśmy się kompotu i kawy i prawie głodni wyszliśmy z restauracji. Taksówkarz przywitał nas oświadczeniem, że tak dobrych kanapek nigdy nie jadł.

Obok hotelu stała chyba półtorametrowej wysokości tablica, na której namalowana była postać ludzka, mająca kilkadziesiąt punktów oznaczonymi numerami. Była to swego rodzaju poradnia lekarska. Chory odnajdował na tej postaci punkt, w którym odczuwał dolegliwości, odczytywał umieszczony przy nim numer i wykupywał w aptece oznaczone tym numerem lekarstwo.

Po wojnie nie byłem w Caracas, jednak w telewizji widziałem, że stoi tam wiele wieżowców, a nowa autostrada z La Guaria do Caracas na tylko 17 kilometrów długości i koszt budowy jednego kilometra tej drogi był najwyższy w świecie.

W Cartagenia byliśmy tylko jeden raz, jednak dla mnie było to miasto najciekawsze. Już z daleka widziało się mury potężnej twierdzy, za którymi sterczały liczne wieże i kopuły kościołów i pałaców. Po zejściu na ląd odnosiło się wrażenie, że jest to zachowane miasto z dalekiej przeszłości. Ulice czyste, chodniki z płyt kamiennych, domy przystrojone balkonami, niszami, kolumienkami, figurkami postaci mitologicznych, wodotryskami. Całość sprawiała wrażenie, że ludzie żyją tutaj dostatnio, dużo czasu i starań poświęcając pięknu. Licznie odwiedzana sala tortur Świętej Inkwizycji z wymyślnymi narzędziami tortur, świadczyła wymownie, że życie nie zawsze było tutaj łatwe. Że i tutaj sprawowali władzę głupcy, których rządy zawsze są połączone z uciskiem i mordami.

W każdym porcie, do którego przybywaliśmy po raz pierwszy, tamtejsi lekarze portowi odnosili się do mnie w sposób uprzejmy i formalny. Bliższe kontakty towarzyskie nawiązywały się stopniowo za drugim i trzecim razem. Wyjątkiem był Dr Aleksajtis z Colon w strefie Kanału Panamskiego. Gdy przyszedł na statek przywitał się ze mną, jak ze starym znajomym. Zapytał, jak mi się pracuje na statku i jak się żyje w Polsce. Potem opowiedział mi o swojej pracy w strefie Kanału, o swoim wyjeździe z Litwy i zaprosił mnie do siebie dodając, że żonie będzie przyjemnie porozmawiać z kimś z naszych stron. Byłem u nich na obiedzie, podejmowali mnie bardzo gościnnie, a po obiedzie doktor oświadczył, że chciałby pokazać mi osobliwości strefy i zaproponował swojej żonie i 7-letniej córeczce, aby nam towarzyszyły. Zgodziły się.

Pojechaliśmy do Stacji Ornitologicznej na jeziorze Gatun, z personelem, którym Aleksajtisowie przyjaźnili się. Tam umożliwiono nam przejażdżkę po jeziorze motorówką o napędzie elektrycznym, która wprawdzie poruszała się powoli, ale za to cichutko i przez szybę w podłodze można było obserwować, co dzieje się w wodzie pod nami. W czasie budowy kanału spiętrzono wody jeziora Gatun, które powiększyło się i zalało pewien obszar na terenie tropikalnej dżungli. Zalane wodą drzewa uschły, niektóre już się rozpadły, inne jeszcze sterczały w wodzie i pokryły się różnego rodzaju wodorostami długimi, wiotkimi, pnącymi się do powierzchni wody, co wyglądało tak, jakby na drzewach wyrosły długie włosy i zostały zaczesane „na jeża”. Pomiędzy konarami i wodorostami przesuwały się różne gatunki ryb, różnej wielkości oraz różnego kształtu i koloru nieznane mi żyjątka morskie.

Za moich młodych lat słowo „Panama” było często używane na określenie wielkich afer. Powstało ono podczas pierwszego usiłowania budowy Kanału Panamskiego, kiedy to z powodu nieuczciwych machinacji duża ilość ludzi utraciła wielkie sumy. Ślady tej pierwszej budowy można było jeszcze oglądać. Był to niewielki rów, a obok niego zżarte przez rdzę resztki porzuconych narzędzi.

Gdy jechałem następnym razem do Colan wiedziałem, że spotkam tam przyjaciół, chociaż stosunki między Polską a Litwą nie były wtedy dobre.

Na Pilsudskim.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.